Gniazdo

   Skojarzenie jest nader przejrzyste. Oto jest gniazdo przysposobione do swoich funkcji przez rodziców. Po krótszych lub dłuższych tańcach godowych pojawiają się w nim jaja. Wysiadywanie – z tym bywa różnie, dokonywane przez mamę lub oboje rodziców owocuje wykluciem się piskląt. One sobie rosną pielęgnowane troskliwie, aby wreszcie złapać wiatr w skrzydła i… wzlecieć na dłuższy, czy krótszy, bardziej lub mniej udany pierwszy, ale już samodzielny lot. Później jeszcze jakiś czas wspólnego przebywania w gnieździe, aby okrzepnąć, nabrać sił i odlecieć gdzieś, gdzie każdy już dojrzały osobnik założy własne gniazdo, sam lub obopólnie dobranym partnerem. Otóż jest pytanie. Czy tylko ptakom jest przypisany ten scenariusz?
Nasza Małgosia przysłała nam kiedyś kartkę z rysunkiem gniazda autorstwa Marjolein Bastin z pięcioma nakrapianymi jajeczkami w środku (zdjęcie u góry). Oprawiłem tę kartkę w ramkę i stała jakiś czas na honorowym miejscu wśród moich rzeźb, które mają taką rangę, że od lat zajmują specjalną półkę nad pianinem. Dlaczego było tam 5 jaj? To nasza czwórka plus Mariusz – mąż Małgosi. Przy odwiedzinach Małgosi w domu rodzinnym zdecydowaliśmy przeznaczyć kawałek ściany w pokoju na takie nasze, rodzinne drzewo genealogiczne, stworzone ze zdjęć członków rodziny (Zdjęcie u dołu).
Szczyt, czyli wierzchołek drzewa stanowi krzyż z domu rodzinnego. Nieco niżej tytułowe gniazdo, w którym gwoli prawdy powinno być już osiem jajeczek – wiadomo Piotr, mąż Ani. Nieco niżej rodzice Eli i moi, i wreszcie my, na zdjęciu wykonanym w bogoryjskim kościele podczas naszego ślubu. Konary drzewa to zdjęcia małżeńskie Piotra i Ani oraz Małgosi i Mariusza. Dalej dzieci naszych dzieci reprezentowane przez Artura i Tomasza oraz córki Ani i Piotra Marysię i Emilkę.

   Gniazdo jako określenie jest bardzo uzasadnione i adekwatne dla określenia naszego domu. W nim właśnie urodziły się Elżunia i Beata – córka siostry Anny. Tu umierali ich Rodzice, babcie i dziadkowie. Tutaj przez wiele lat z rzędu spędzały wakacje dzieci Anny, a ona wraz z mężem zamieszkiwała jakiś czas po ślubie. Tu wychowywały sie nasze dziewczyny, a my żyjemy tu już 50 lat. To, że my z Elą wymościliśmy sobie w tym domu swoje gniazdko nie zmienia faktu, że dla rodzeństwa Eli jest to nadal miejsce budzące wciąż jak najlepsze skojarzenia. Nie dziwi więc nikogo fakt, że często odwiedzali nas i spędzali tu sporo czasu liczni członkowie rodziny na oficjalnych i nieoficjalnych spotkaniach. Mocna więź pomiędzy rodzeństwem z tego gniazda była imponująca.

   Ja sam przebudowałem przed laty swój dom rodzinny – ową kamienicę w Rynku i to dość gruntownie. Zameldowałem w nim nas i nasze wszystkie pisklęta z przychówkiem. Jakoś tak jednak się składa, że nikt z nas nie odczuwa tego typu więzi z tamtym domem – tak jak z tym, w którym mieszkamy. Co się za tym kryje? Odpowiedź – przynajmniej jeśli chodzi o mnie zawarłem między wierszami dotychczasowych opowiadań.
Tam jest twój dom, gdzie serce twoje… – Mawiali nasi przodkowie przywiązani nadzwyczaj mocno do swoich domów. Dzisiaj coraz bardziej upodabniamy się do zachodnich rodzin, które niczym współcześni nomadzi przemieszczają się do nowych miejsc za sprawa pracy, czy innych uwarunkowań.

   Co czują ludzie mocno związani z domem rodzinnym, który z różnych względów przechodzi w obce ręce lub uległ zniszczeniu, czy spaleniu? Czy wszyscy mają podobne odczucia, czy to jest tylko mój zwykły, śmieszny sentymentalizm? 

Druga strona rodziny

1937 rok

   Dzisiaj, dla pełniejszego obrazu rozważań jakie zaproponowałem w poprzednim wpisie postanowiłem dodać trochę informacji o przodkach naszych dzieci – po kądzieli, czyli z linii Mamy Elżbiety.
Powyżej zamieszczam portret moich teściów – Marianny i Tomasza Baranów z 1937r.
  Ta sama miejscowość, w gruncie rzeczy wiejska, jak i czas rzutują na wielkie podobieństwo życiorysów.
Ojciec Elżbiety, Czesława i Anny: Tomasz, urodził się w rodzinie kowala Józefa i Antoniny Baranów. Miał troje rodzeństwa. Brat Albin zmarł tragicznie w 1936 roku, osieracając 6 córek. Dwie z nich, Marysia i Janina znalazły wsparcie w domu stryja na czas nauki szkolnej, pomagając jednocześnie w opiece nad dziećmi i w pracach domowych. Cała rodzina w latach 50. wyjechała na ziemie odzyskane w koszalińskie i gdańskie i tam pozostali, rzadko kontaktując sie z rodziną. W Bogorii zamieszkała siostra Stanisława, która wyszła za mąż za murarza Romana Górskiego. Ich dzieci to Paulina (jedyna, która w tych trudnych czasach ukończyła KUL i została nauczycielką, nie założyła rodziny), Zofia (która pozostała w Bogorii gdzie znalazła zatrudnienie na kolei. Jej mąż Lucjan Zakrzewski też był kolejarzem. Zmarł w 1984 r. Mają dwóch synów Jarosława i Stanisława), syn Henryk (został technikiem w Fabryce Naczyń Emaliowanych w Olkuszu, gdzie założył rodzinę. Zmarł niedawno pozostawiając żonę Janinę i córkę Magdę). Kolejny syn Daniel został oficerem WP i założył rodzinę w Toruniu – ma dwóch synów. Druga siostra Tomasza – Apolonia wyszła za mąż za Michała Murczkiewicza – rolnika i zamieszkała z nim w pobliskich Moszynach. Mieli sześcioro dzieci, które wzorem innych rozproszyły się po Polsce.
    Mama mojej żony –  Marynia była córką kołodzieja – stelmacha Walentego i Marianny Kosowiczów. Miała sześcioro rodzeństwa. Siostry: Karolinę, Helenę, Zofię i Annę oraz braci Feliksa i Tadeusza. Los tej rodziny dobrze ilustruje ówczesne szanse edukacyjne dzieci z takich środowisk jak nasze. Rodzice zdecydowali, że podejmą trud kształcenia jednej, najstarszej córki Karoliny. Na tyle oceniali swoje możliwości, a i to realizowali podporządkowując temu celowi życie pozostałych członków rodziny. Miała zostać nauczycielką. Niestety w końcówce edukacji Karolina zapadła na gruźlicę i mimo kuracji klimatycznej w Zakopanem (innych sposobów nie było), przegrała z tą groźną chorobą. Dziadek Walenty wyjeżdżał w celach zarobkowych na „saksy” aby sprostać wydatkom, ale nie na wiele się to zdało. On sam zmarł operowany w Krakowie na banalne dzisiaj zapalenie wyrostka robaczkowego i tam pozostał na zawsze. Jego córki Helena i Anna wyszły za mąż za braci Stanisława i Czesława Górskich, pracowników kolei. Anna pozostawiła troje dzieci: Czesława, Zygmunta i Helenę. Helena zaś zmarła bezdzietnie. Kolejna córka, Zofia została żoną Czesława Gawrońskiego. Oboje zamieszkali w Bogorii i pracowali w spółdzielczości. Ich dzieci to córka Joanna i synowie Andrzej i Stanisław Gawrońscy. Jakimś wybrykiem złego losu jest fakt, że tak Czesław, jak i jego synowie zmarli stanowczo przedwcześnie i to śmiercią nagła, tragiczną. Bracia Feliks i Tadeusz założyli rodziny w Bogorii i pracowali na miejscowej kolei. Feliks z żoną Pelagią mieli córkę Marię i syna Andrzeja. Tadeusz z żoną Marią dochowali się dwóch córek: Ewy i Marysi, które wybrały życie na emigracji – w USA i Kanadzie oraz syna Jerzego, który pozostał na ojcowiźnie. Ta „ojcowizna” Kosowiczów związana jest z pewną ciekawostką. Jak już wspomniałem wcześniej wojnę w Bogorii przetrwało kilka domów zaledwie. Kosowiczom ostała się piwnica zbudowana na skraju działki z kamienia piaskowca, obszerna dość i mająca łukowe sklepienie. Przetrwała wojnę, ale po niej znalazła się na trasie wytyczonego torowiska kolei do Koprzywnicy. Ponieważ piwnica była wtedy schronieniem dla kilku rodzin, jej mieszkańcy błagali rosyjskiego oficera prowadzącego budowę, aby zmienił trasę przebiegu torowiska i ocalił ich schronienie. Umieli prosić. Trasa toru nieznacznym łukiem ominęła piwnicę. Dzisiaj nie ma już Kolei Dojazdowych, jak się oficjalnie nazywało wąskotorówkę, a potocznie „ciuchcię”. Rozebrano przed paru laty tory, ale stojąc na pozostawionym nasypie można łatwo dostrzec na czym polegało ustępstwo inżyniera na rzecz tych, którzy tam mieli schronienie.

   Poświęciłem kiedyś sporo miejsca warsztatowi szewskiemu mojego ojca. Teraz wymieniam kolejne zawody, popularne w owych czasach w Bogorii.
Kołodziej – stelmach, tak nazywano zamiennie kogoś, kto wykonywał drewniane elementy wozów konnych. To była sztuka zrobić z dębiny mocne i niezawodne części wozu. Nie mógł się ani rozeschnąć, bo by się rozsypał, ani wypaczyć gdy naciągnął wilgocią. A przecież wóz niemal zawsze stał pod gołym niebem, zdany na kaprysy pogody. Kolejny zawód to kowal, który miał za zadanie wyposażyć taki wóz w części metalowe. Skręty, wagę, do której doczepiano orczyki, no i obręcze naciągnięte na koła i dające im siłę i niezawodność. Wszystko należało zgrabnie połączyć i przyozdobić jakimiś autorskimi elementami kowalstwa artystycznego. Gdy ktoś ogląda wóz traperski w westernach, ten ma właśnie wgląd w efekty pracy kołodzieja i kowala.  To była specjalizacja bogoryjskich rzemieślników. Po wojnie działało tu 10 kuźni i wymieniało się z nazwiska 14 stelmachów żyjących z uprawiania tego zawodu. Jeździli z wytworami swojej pracy na okoliczne jarmarki do Staszowa, Klimontowa, Opatowa i dalej.
Gdy po ślubie zamieszkałem w domu u rodziców mojej żony, to kuźnia była używana sporadycznie, dla jakichś drobnych napraw, czy podkucia konia.
Gdy niespodziewanie łaskawy los obdarzył nas wylosowaną premią w postaci samochodu Syrena 105, to nagle powstałą potrzeba przerobienia kuźni mojego teścia Tomasza na garaż. Zdemontowałem więc miech kowalski, usunąłem stamtąd  kowadło, które zachowałem sobie na pamiątkę. Przebudowałem ponadto drzwi na pożądaną dla samochodu szerokość i wykonaliśmy jeszcze inne niezbędne prace, aby nasz samochód miał godne schronienie.
Drobne sprzęty i liczne narzędzia kowalskie pozostawiłem do swojego użytku. Zabrany z kuźni teścia ryngraf Matki Boskiej, umieszczonej na piersi orła w koronie, stanowi teraz cenną pamiątkę w domu Małgosi. Nie bał się utrzymywać takiego wizerunku w swoim warsztacie w czasach, gdy nasz orzeł nie mógł urzędowo nosić korony. Zachowaliśmy sobie wszyscy „na szczęście” podkowy końskie jakie Dziadek mocował do końskich kopyt. Drugim ważnym sposobem zarobkowania dla ludzi zamieszkałych w Bogorii była praca na kolei. Od przedwojnia obowiązywało zawołanie:
„Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej„.
Wiele rodzin utrzymywało się z pracy na kolei. Bogoria stanowiła węzeł kolei dojazdowych utrzymujący ruch do Jędrzejowa, Szczucina, Koprzywnicy i Iwanisk, a dalej do Włostowa. W latach siedemdziesiątych kolej zaczęła przegrywać rywalizację z transportem samochodowym i wtedy słyszało się modyfikację cytowanego zawołania: „Kto ma w głowie olej, ten p… li kolej”.
Z zawodów rzemieślniczych sporo było warsztatów szewskich, krawieckich, a także murarzy, którzy jakoś powoli znikali jako grupa zawodowa. Gdy upadło kowalstwo mój Teść Tomasz kierował przez parę lat częścią ślusarską pawilonu usługowego w miejscowym GS, i tu doczekał emerytury. W okresie międzywojennym był zatrudniony w tworzonej wtedy w Bogorii Szkole Zawodowej. Miał tytuł mistrza kowalstwa, co pozwalało mu szkolić w tzw. terminie czeladników. Doczekał się sporej liczby następców, bo jego uczniowie zdawali egzaminy czeladnicze i otwierali własne zakłady, lub zatrudniali się jako ślusarze w zakładach przemysłowych.

   „Małe miasta, zwyczajne małe miasta, w których żaden dom ponad drugi nie wyrasta” – śpiewano w piosence. Zacząłem opis tego odcinka od stwierdzenia, że podobieństwo miejsca, gdzie żyli nasi wujkowie, stryjkowie, ciocie, babcie i dziadkowie oraz czasu, rzutowało na ich życiorysy. Żyli lepiej lub gorzej, zależnie od pracowitości, zapobiegliwości czy tzw. szczęścia. Wygrywali ci, którzy podejmowali ryzyko zmiany miejsca zamieszkania, zawodu. Czy nie podobnie jest i dzisiaj?

Oto zdjęcie kuźni jakie najczęściej spotykano jeszcze w latach mojej młodości. Uzupełnię to linkiem do ilustrowanego zdjęciami opisu rzemiosł spotykanych wówczas na wsi: https://www.laliny.hekko24.pl/rzem-kow.htm

Co mnie ukształtowało

Pozwalam sobie na kontynuację tematu poprzedniego postu poświęconego genealogii. Próbowałem w poprzednim wpisie przekonać wszystkich, że warto się zabawić w genealoga, dopóki mamy jeszcze kogo pytać o naszych przodków. Oto jeszcze jeden argument za takim podejściem do swojej przeszłości…
Czytam w „Vivie” wywiad z Ryszardem Horowitzem, znakomitym artystą fotografikiem o jego dokonaniach i całej drodze życiowej. Kończy się on pytaniem:
– Czy powstanie książka o pana życiu? Odpowiedź brzmi:
– „Jeśli powstanie książka o mnie, to zrobię to dla synów. Kiedyś pomyślałem, że gdybym mógł przeczytać biografię moich rodziców, o wiele łatwiej byłoby mi znaleźć odpowiedź na pytanie: kim naprawdę jestem?”.
Otóż to. Piszmy biografię dla potomnych, aby ułatwić im znalezienie trudnych, a ważnych odpowiedzi. Ja pisanie swojej rozpocząłem już od pierwszych wpisów na blogu.
Skąd się wziąłem? Rodziców już znacie. Ich rodzice, czyli moi dziadkowie żyli stosunkowo krótko nawet jak na owe czasy. Ojciec mojego ojca zmarł gdy miał On 13 lat. Młodo więc został opiekunem rodziny złożonej z Mamy i czwórki młodszego rodzeństwa. Trzech starszych braci było już usamodzielnionych. On musiał już zarabiać nie tylko na siebie, ale i na potrzeby całej rodziny. Trzy siostry wymagały też jakiegoś wyposażenia na dorosłe życie i urządzenia im wesel. Zeszło mu z tym sporo czasu. O sobie pomyślał dopiero gdy kończył 33 lata – wtedy się ożenił. Ośmioro dzieci w domu w tamtych latach nie było czymś niezwykłym, ale oni mieli jeden zasadniczy problem. Był nim ich ojciec, który miał problem alkoholowy. Marian Brudek – mój stryj i  twórca ludowy, tak w swojej biografii ujął ten problem:
– Była bieda. Ojciec co zarobił, to przepił i od dziecka trzeba było ciężko pracować, aby związać koniec z końcem.
Inny strzęp wspomnień mojego Ojca:
– Na przednówku była taka bieda, że mama chodziła do lasu zrywać wrzos, aby w postaci sieczki dokładać go do resztek słomy i w ten sposób zwiększyć ilość paszy potrzebnej na doczekanie wiosny i możliwości wypasu krowy na trawie. Miał kto paść. Pastuszków było wielu.
Tato wywiązał się z roli opiekuna rodziny. Pomógł swojej mamie wydać za mąż swoje siostry i każda z nich otrzymała posag w postaci maszyny do szycia firmy Singer. Był to liczący się posag, bo warunkował samodzielne zarobkowanie. Babcia Apolonia zmarła, gdy miałem 13 lat, a więc prawie jej nie pamiętam.
Żadne z rodzeństwa Ojca nie zrobiło kariery. Żyli życiem domowym. On wykonywał jakieś rzemiosło, a ona prowadziła dom i gospodarstwo rolne, Czasem, jak potrafiła i stać ją było na maszynę do szycia, to szyła na potrzeby rodziny i dla znajomych często za tzw. odrobek.
Moja Mama pochodziła też z licznej rodziny. Miała pięciu braci i siostrę. Dziadzio Julian zmarł mając 68 lat i wiem tylko tyle, że był łysy i że chorował na astmę. Jego żona, a moja druga babcia Anna zmarła, gdy miałem 6 lat i co osobliwe w tym samym czasie, w tym samym domu przychodziła właśnie na świat jej wnuczka Stasia. Czy trzeba szukać lepszego symbolu następstwa pokoleń?
Bracia Mamy rozjechali się po Polsce.
Szymon zamieszkał w Szczecinie, gdzie wykonywał pracę celnika.
Masław ożenił się w Warszawie i tam zamieszkał.
Franciszek, który osiedlił się w Pruszkowie,
Zygmunt w Ostrowcu Świętokrzyskim pracował w miejscowej hucie.
Siostry Mania i Ania pozostały w Bogorii.
Anna pozostała w domu rodzinnym. W rodzinnych papierach zachowała się umowa o podziale spadku po rodzicach jakiego zgodnie dokonało pomiędzy sobą rodzeństwo. Widać w niej fachowość w ujęciu treści i wyjątkową chyba zgodność z jaką dokonali podziału. Poznałem osobiście wujka Szymona, który przez miesiąc gościł mnie u siebie w Szczecinie, w czasie praktyk szkolnych, na jakie wysyłało mnie moje Technikum Przemysłu Spożywczego w Bydgoszczy. Cała rodzina zmobilizowała się, aby pokazać mi, chłopakowi – wówczas 18-letniemu, piękne miasto i okolice. Jego córka Ala zrezygnowała niemal z życia osobistego, aby wprowadzić mnie w świat kultury i sztuki. Zaliczyłem z jej udziałem i pod jej przewodnictwem duchowym cały repertuar kin, teatrów, operetki i wszystkiego, co uznała za warte poznania. Tamta porcja wiedzy bardzo liczyła się i nadal ma duże znaczenie w moim życiu duchowym.
Wujek Zygmunt bywał częściej w Bogorii z racji małej odległości i choćby wizyt na grobach rodziców. Najbliższa całej rodzinie była ciocia Andzia. Tu ciągnęły rozproszonych więzy rodzinne i sentyment do domu rodzinnego. Utrzymywała z moją Mamą i nami wszystkimi ciepłe i przyjazne stosunki. Miło ją wspominamy.
Rodzeństwo Mamy osiągnęło wyższy standard życiowy dzięki lepszemu wykształceniu i otwarciu na świat. To była wtedy szansa. Wyjeżdżający na stałe w poszukiwaniu swoich szans wygrywali, bo musieli podjąć walkę o utrzymanie się w pracy i sprostanie wymaganiom jakie im stawiano. Zawarli małżeństwa z kobietami lepiej wykształconymi i to też był czynnik mobilizacji do wewnętrznego doskonalenia się. Ci, którzy pozostali na miejscu, wtapiali się w miejscowe środowisko i przystosowywali się do miejscowych wymagań.
Powiada się, że jesteśmy w 50% ukształtowani przez geny przejęte po przodkach i w 50% przez środowisko, w jakim wzrastamy. Wiemy również, że te cechy z pierwszej grupy w połowie pochodzą od rodziców, w 1/4 od dziadków, w 1/8 od pradziadków i tak dalej aż do osiągnięcia 100% cech zawartych w naszym genotypie. Każdy absolwent gimnazjum  zna Gregora Johanna Mendla i jego prawa z genetyki. Wie również co to są geny dominujące i recesywne. Nie każdy jednak znający podstawy genetyki postawił sobie pytanie – ile w sobie mam cech mamy, ile z ojca, z dziadka i jeszcze bardziej odległych antenatów? To bardzo trudne do skalkulowania i raczej wątpliwe rachunkowo obliczenia. Znacznie ważniejsze do poszukiwania odpowiedzi jest pytanie o warunki w jakich wzrastaliśmy i jak je wykorzystaliśmy, bo nasz fenotyp to suma genotypu i warunków otoczenia. Mamy tu całą masę zależności. Wychowanie, wpojone wzorce ideowe, rozbudzone lub nie zainteresowania, zamiłowania, kontakty z rówieśnikami, a później z dorosłymi (daj Boże) mądrymi ludźmi. To cały konglomerat oddziaływań mogących wydźwignąć przeciętniaka, ale i obniżyć loty dziecka zdolnego nawet z zasobnej, również w potencjał intelektualny, rodziny. Tu leżą pytania jak nas wychowano i co ukształtowało nasz system wartości. Tu również są pytania o to, jak wychowywać nasze dzieci, aby – co przecież jest normą – przegoniły nas w swoich osiągnięciach.
To są bardzo trudne pytania, ale warto je postawić, aby zastanowić się nad sensownymi odpowiedziami. Zdarza się przecież „spotkać lilie na bagnach i perły na śmietniku”. Ale to może być tylko szczęśliwy traf. Lepiej polegać na rozumie, nauce, zdobytym doświadczeniu i własnej refleksji nad tym, jak unikać błędów i zagrożeń. Warto też żyć na miarę swoich możliwości – tych zdeterminowanych naszym fenotypem i czerpać radość z tego, co znajduje się w naszym zasięgu. Unikniemy wtedy frustracji, a znajdziemy spełnienie i zwykłą radość ze swoich osiągnięć.
No i lubmy siebie choć trochę…

Genealogia – czyli skąd nasz ród ?

W czasie pobytu u Małgosi w Chicago uczestniczyłem w jej życiu domowym, ale nie tylko, bo również w jej życiu zawodowym. Pracowałem jako wolontariusz w bibliotece, której ona szefuje. Istnieje tam Towarzystwo Genealogiczne, którego członkowie jako wolontariusze oczywiście, wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu w tej szczególnej dziedzinie wiedzy, jaką jest wiedza o swoich przodkach, udzielają zainteresowanym Amerykanom polskiego pochodzenia informacji o ich przodkach. Istnieje obecnie duże i stale rosnące zainteresowanie historią  swoich przodków. Nie tylko w USA Czytaj dalej

Mama

 

Słowo „mama” powstało prawdopodobnie z jakiegoś mruczenia, a gdy maluch postanowił nagle rozłączyć wargi, usłyszał dźwięk „ma”. Ucieszony tym faktem spróbował zrobić to jeszcze raz. Drugie „ma” nadało wielkie znaczenie i sens odkryciu, bo wywołało uśmiech, a nawet zachwyt pani pochylającej się nad łóżeczkiem. To taka moja, wymyślona teraz na użytek nowej opowieści hipoteza dotycząca etymologii słowa „mama”. Czytaj dalej

Suplement do postu „Kuba”

   Znaczna część rozmowy z Kubą, którą tu zaprezentowałem, dotyczyła różnych aspektów wykorzystania ognia przez człowieka pierwotnego. Otóż w „Polityce” z dnia 19.07.2008 (najnowsza), znalazłem artykuł „Homo od kuchni”, omawiający tę właśnie kwestię jako czynnik uczłowieczania naszych przodków. Polecając zainteresowanym ten materiał chciałem zwrócic uwagę na głoszoną tam tezę, z której wynika, że „wykorzystanie ognia do przygotowania posiłków otworzyło przed ludźmi nowe rezerwuary dotychczas niejadalnych zasobów odżywczych (takich jak rozmaite rośliny bulwiaste, kasawa czy amerykański ziemniak), umożliwiło konserwację żywności (wędzenie) i znacznie ułatwiło proces żucia i trawienia. Przejście na dietę gotowaną (bądź pieczoną) pozwoliło z czasem ludziom na zmniejszenie rozmiarów naszego żołądka i długości jelit ponieważ trawienie wymagało mniej energii i pokarm był bogatszy kalorycznie”. Dalej znajdziemy wyjaśnienie wpływu zmienionej diety na wielkość głowy, szczęk, objętości mózgu itp. Znajdziemy tam wreszcie taką informację: „kuchnią – jak można przypuszczać – zajmowały się słabsze i mniejsze od mężczyzn kobiety i wraz z nastaniem epoki gotowania były one narażone na rabunek wałęsających się po okolicy leniwych mężczyzn, którym nie chciało się gotować. Obowiązek ich ochrony wziąć na siebie musieli ich „mężowie”, co doprowadziło do znacznego zwiększenia więzi rodzinnych.”

   Uzupełniam tamtą rozmowę z Kubą o ten wątek wyników naukowych badań nad ewolucją istoty ludzkiej, aby pokazać, jak byliśmy blisko stanowiska najwyższych autorytetów poszukujących odpowiedzi na nurtujące nas problemy egzystencjalne.

   Czy zatem dobrze zrobił ten hominid, którego przedstawicielem był nasz przodek Homo erectus biorąc „kobietę za… itd.? Ja uważam, że tak. Kuba nie wypowiedział się w tym temacie. A Państwo co sądzicie o tym?

Dorastanie

Dzisiaj wracam do wspomnień z lat, kiedy młody człowiek wie najlepiej co jest dla niego dobre. Buntuje się przeciw wszelkim rygorom. Poszukuje natomiast uznania i dowartościowania wśród kolegów. Czyni tak dla rekompensowania wszelkich braków w tym względzie jakich doznał ze strony rodziców, rodzeństwa i szkoły. Próbuje nowego i zakazanego – papierosów, alkoholu, ryzykownego towarzystwa itp. Szarpanie cugli i walka o poszerzenie przestrzeni swoiście rozumianej wolności, to jednocześnie narastający konflikt z rodzicami. Krzyki i kary jedynie pogarszają atmosferę domu. Czy znacie ten proces? Z własnego doświadczenia? Czytaj dalej

Kuba

Dzisiaj, przerywnik. Dla odprężenia. Miał rację W. Churchill mówiąc: „Mówiący powinien dbać nie tylko o to, aby wyczerpać temat, ale i o to aby nie wyczerpać słuchaczy”. Dlatego dzisiaj – „Kubuś”. Czytaj dalej

Ania i chłopaki

Ania w podstawówce

   Kontynuując swoją opowieść przeskoczę teraz do ważnego wątku rodzinnej historii, do roku 1954. Jest styczeń, lekka odwilż. Wychodzimy – wszystkie chłopy naprzeciw Mamie, która w asyście swojej siostry Anny Górskiej, przybywa kolejką ze Staszowa i przywozi nam siostrzyczkę. Owoc miłości Rodziców.
   Tato jest pogodzony, ale i przerażony faktem, że właśnie skończył 48 lat. Dręczyło go pytanie – czy dożyje do czasu, kiedy córka będzie najbardziej potrzebowała opieki i wsparcia? Ta troska mąciła radość i kładła się cieniem na atmosferze rodzinnego domu. Tato, wyznając absolutnie patriarchalny system podporządkowania nie angażował się – jak dzisiejsi ojcowie w opiekę nad córką, to była domena Mamy. My, mając 8 i 10 lat mogliśmy niewiele pomóc. Chociaż staraliśmy sie, bo jak opowiadano później, jeden z nas próbował nawet zaradzić na płacz siostry karmiąc ją ośródką chleba. Musieliśmy jednak pomagać i to coraz skuteczniej w gospodarstwie i różnych sprawach domowych. Warsztat szewski został już ostatecznie wyprowadzony z mieszkania, z braku klientów. Tato imał się różnych zajęć, aby zarobić na utrzymanie rodziny. Z szewca stał się… murarzem. A właściwie pomocnikiem murarza na budowie parowozowni, jaką wznoszono w tym czasie w Bogorii. Cieszył się kiedyś opowiadając jak majster pochwalił go za fachowe wyprowadzenie „winkla”, czyli narożnika. Jakie to były trudne czasy niech zaświadczy fakt, że pewnego letniego dnia nie było grosza na jakieś pilne potrzeby i wtedy trafił się klient z zepsutą maszyną do szycia. Za jej naprawę Tato otrzymał 50 ówczesnych złotych, co na jakiś czas pozwoliło zaspokajać palące potrzeby.
   Jak niemal wszystkie rodziny w Bogorii mieliśmy gospodarstwo rolne. Śmieszne 1.79 ha ziemi, w tym morga łąki na Skoczylesie. Od zawsze mieliśmy krowę – żywicielkę. Przy tej powierzchni ziemi, konieczne było wypasanie jej przez cały sezon w polach, aby zaoszczędzić paszę na zimę. To były najbardziej traumatyczne moje przeżycia z tamtego czasu. Dzień w dzień wypędzało się krowę na pastwisko ogólne – dla mieszkańców zachodniej części Bogorii były to tereny Ujazdu, gdzie z innymi chłopakami pędziliśmy żywot pastuszków. Trawa szybko się kończyła, więc pozostawały miedze rozdzielające pola. Na nich krówka mogła się dobrze najeść pod warunkiem, że była pilnowana „na krótko”, aby nie sięgała w szkodę. Po żniwach tereny wypasu poszerzały się o ścierniska. Ciężki obowiązek. Gdy chciałem mieć wolne popołudnie, musiałem pasąc krowę, narwać w ziemniakach najczęściej chwastów, i w worku napchanym do kresu możliwości dostarczyć to do domu, na rowerze. Oprócz tego, wszelkie prace okresowe typu siewy, sadzenie ziemniaków i wykopki, koszenie łąki, żniwa itp. wykonywaliśmy zawsze własnymi siłami. Nie było za co nająć do pracy kogoś spoza domu. Tak żyli wszyscy Bogorianie łączący pracę w rzemiośle, na kolei wąskotorowej, w usługach, z pracą w malutkich na ogół gospodarstwach rolnych. Dzisiaj, ucząc w szkołach Staszowa i Bogorii, mam kontakt z młodzieżą o podobnym do mojego pochodzeniu i śmiem wątpić, czy rozumieją realia tamtych lat. Żyliśmy jakoś tylko dzięki temu, że niemal wszystko pochodziło z własnego gospodarstwa. Dieta typu ziemniaki z białym barszczem, ziemniaki z jajkiem sadzonym, ziemniaki ze zsiadłym mlekiem ozdobione śmietaną zebraną z tego mleka, to niemal reguła. Jajko, mleko, masło, biały ser, kurę można było zjeść, ale i sprzedać. Wybór należał do rodziców. Kurę jadło się zgodnie z porzekadłem, jedynie w takich przypadkach gdy rolnik był chory lub kura. Dwie świnki przychowane na zlewkach i zieleninie w ciągu roku, były ubijane i przeznaczane na sprzedaż, a w domu pozostawiano smalec i słoninę do chleba lub zdobienia ziemniaków. Już samo określenie „zdobienie” albo „okrasa” wiele mówi o tym, jak częste były to przypadki. Chleb piekło się samodzielnie w domach, z własnej mąki mielonej w 2 dużych młynach w Bogorii. Można było oddać mąkę do piekarni i wybrać sobie równowartość w chlebie.
   Nawet mydło Mama robiła sama z tłuszczu, najczęściej łoju wołowego i sody kaustycznej (to taka żrąca zasada potasowa) kupowanej zwykle na targu w Staszowie. Tamto mydło nie przypominało dzisiejszego mydła, było szare i krojone na kawałki, tak jak zastygało w jakichś garnkach. Nie było proszków do prania, a tę potrzebę tamto mydło spełniało dość dobrze. Wiele rzeczy, dzisiaj niepojętych, robiono wtedy własnym sumptem ze zwykłej oszczędności, ale i z braku możliwości zaopatrzenia. Pracowitość, zaradność i sprawność manualna to cechy wyróżniające ówczesnego „męczennika” spośród tłumu tych, co nie umieli lub im się po prostu nie chciało. U nas w domu wszystko i wszystkim się chciało. Ojciec srogim wzrokiem i głosem dbał o to, aby tak było. Nie znosił sprzeciwu. Mama podtrzymywała jego autorytet milczącą zgodą, bo sama też poddała się temu rygorowi. Siostra rosła sobie otoczona szczególnymi względami  Rodziców – wiadomo, mała i do tego dziewczynka. Gdy ona osiągnęła wiek, w którym już się coś z życia rozumie, my opuściliśmy dom udając się do szkół. Ten czas już lepiej wszyscy pamiętamy. Dzień dzisiejszy już nie tak bardzo odstaje od tego, co opisałem z własnego dzieciństwa. O tym jednak będą następne opowieści.