Spotkań z ludźmi ciąg dalszy

   Kontynuując wątek spotkań z ludźmi, w kolejnej opowieści chciałem napisać o wrażeniach ze spotkania z Aleksandrem Dobą, który właśnie dzisiaj zamierza wypłynąć spod Statuy Wolności w Nowym Jorku w swoją trzecią już samotną podróż przez Atlantyk https://www.facebook.com/RadioSzczecin/

Spotkanie z tym wyjątkowym człowiekiem odbyło się w Muzeum Polskim w Chicago. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności uczestniczenia w nim. Dzięki pomocy mojej Małgosi miałem nawet miejsce w pierwszym rzędzie widowni, tuż obok żony podróżnika, pani Gabrieli. To Małgosia odstąpiła mi swoje krzesło i dzięki temu mogłem słuchając Gościa wieczoru jednocześnie zrobić setkę zdjęć, porozmawiać z panią Gabi, przyglądać się reporterom szukającym tego najlepszego ujęcia, „które oddawałoby charakter pana Aleksandra” – jak to ujęła zaprzyjaźniona pani Julita – fotograf PMA. Tu właśnie – jako że mam problem z pochwaleniem się własnymi zdjęciami (ograniczenia portalu Onet) posłużę się linkiem do tekstu Dariusza Lachowskiego reporażysty Dziennika Związkowego, który przedstawił własny punkt widzenia na wyczyny podróżnika i załaczył do niego swoje własne i piękne zdjęcia z tego spotkania: http://www.transcendentphoto.com/2016/05/27/dzien-w-ktorym-calym-sercem-zaczalem-popierac-olka/  

Moje spojrzenie na wyczyn podróżnika ma oprócz wszystkich innych również pewien osobisty aspekt. Jesteśmy rówieśnikami. We wszystkich komentarzach do sprawozdań ze spotkania i pod zdjęciami akcentuję ten właśnie aspekt, bo wiem jak zmierzyć wyczyn Olka porównaniem do własnej sprawności, do ograniczeń jakie być może również sam sobie zafundowałem. Pytałem o to jego żonę w czasie, gdy z sali padały pytania kierowane  do jej męża. – Dlaczego nie pytają żony o to jak to jest być żoną takiego człowieka? Odpowiedziała, że pytają o to zwykle dziennikarze, ale nie na tego typu spotkaniach, ale  na przykład w wywiadach. Dowiedziałem się przy okazji ile stracił na wadze podczas ostatniego rejsu i starałem się wyobrazić sobie pana Olka w dniach powrotu z wyprawy. Odkryłem, że przygotowanie do kolejnych wypraw, to również narzucenie na siebie ciałka i w tym uzyskałem potwierdzenie domowego menagera czyli żony Olka. O nim samym usłyszałem: To człowiek czynu. Całe życie szukał dostępnych i możliwych do zrealizowania celów, które dostarczały mu adrenaliny potrzebnej jak tlen. Gdy ten cel osiągał, to prawie natychmiast szukał nowego wyzwania.
Podoba mi się jego credo: „Trzeba marzyć, ale z marzeń trzeba zbudować dobry plan, a ten plan po prostu zrealizować”.

    Gdy na koniec spotkania jego uczestnicy stanęli w kolejce do pana Olka aby uzyskać wpis w jednej z książek o nim, to i ja stanąłem między nimi z książką dedykowaną organizatorowi spotkania czyli Muzeum Polskiemu w Ameryce. Gdy pozowaliśmy wspólnie do pamiątkowego zdjęcia, to powiedziałem mu, że dla mnie szczególnie ważne jest spotkanie z rówieśnikiem, który pokazał światu, że nie ma rzeczy niemożliwych i po raz kolejny rzuca oceanowi nowe wyzwanie, w czasie gdy ja już całkiem się poddałem i zrezygnowałem z ambitnych przedsięwzięć. Zapewniłem, że będę śledził stronę pana Olka i modlił się za niego.

Książkę  pt: „Na oceanie nie ma ciszy”, która jest biografią podróżnika czytam sobie w wolnych chwilach i co rusz znajduję w niej opisy zdarzeń, którymi dzielił się z nami na spotkaniu w muzeum. Na okładce zamieszczona jest ocena Martyny Wojciechowskiej Redaktor Naczelnej „Nacional Geographic Polska” z którą się w pełni utożsamiam. Oto ona:

„Zawsze uważałam, że mam dużą wyobraźnię… Ale nawet moja wyobraźnia nie sięga tak daleko jak wyobraźnia Olka Doby! Trzeba być szaleńcem, żeby pewnego dnia wsiąść w kajak i przepłynąć ocean, żeby dzięki własnej determinacji i sile mięśni samotnie przemierzyć tysiące mil morskich. Olek dokonał rzeczy, wydawałoby się niemożliwej. Dzięki temu co zrobił, stał się idolem dla wielu młodych, którzy chcieliby mieć tyle samo odwagi i fantazji. Chodzi o to, że Olo jest jedyny i niepotwarzalny, inspiruje nas wszystkich do tego, żebyśmy mieli odwagę realizować marzenia, nawet te najbardziej zwariowane…”

Teraz gdy starannie przygotował się do kolejnej atlantyckiej przeprawy tzw. drogą północną i przezwyciężył wszystkie trudności prawne, organizacyjne i finansowe życzmy mu dobrego zdrowia, dużo siły, sprzyjających wiatrów i prądów morskich, mało burz i sztormów w drodze na swoje wrześniowe urodziny, na które obiecał sobie i nam wszystkim swoisty prezent – SUKCES

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/usa-aleksander-doba-rozpoczal-kolejna-wyprawe/q2nrqz

 

 

 

Czy wolno bezkarnie zamieniać marzenia na wspomnienia?

    IMG_6753Podobno „Oznaką starzenie się jest rezygnacja z marzeń na rzecz wspomnień”. Nie wiem jak szeroko znana i uznawana jest ta sentencja, ale może właśnie teraz jest okazja aby to sprawdzić?
Już kilka razy zaczynałem kolejne opowieści od informacji o przypomnieniach jakie serwuje nam codziennie Facebook. Codziennie przypomina mi parę udostępnianych przeze mnie tekstów sprzed roku, dwóch, trzech… Każdego dnia mam więc zapewnioną porcję wspomnień. Ostatnio tematem wiodącym są święta Bożego Narodzenia przeżywane w domu, w szkole, na emigracji… Czytam tamte teksty jak i dyskusję, która  się wokół nich wytworzyła z zainteresowaniem i jestem przekonany co do tego, że teraz lepiej bym tego nie napisał. Często udostępniam je ponownie z myślą o tych osobach, które kiedyś nie zaglądały na moją stronę lub nawet gdy zaglądały, to znajdą tam równie emocjonujące wspomnienia jakie i mnie towarzyszą w tych wędrówkach .
Gdy kilka dni temu słuchałem  Jedynkowej audycji „Głos za głos”, a w niej wypowiedzi emigrantów, którzy wyjechali z kraju w poszukiwaniu lepszego życia, to moje myśli natychmiast powędrowały do moich wspomnień z czasów gdy sam byłem emigrantem. Gdy mówiono o „wysokich kosztach osobistych” jaką przychodzi płacić w trakcie realizacji takich przedsięwzięć, o tęsknocie za małżonkiem, za dziećmi, za swoimi kątami, to tym silniej odżywały we mnie moje własne wspomnienia. Opisałem je między innymi tu. Gdy zapytałem żonę o wypowiedź  na temat tamtego okresu naszego życia, to odpowiedziała mi:  – Gdybym miała jeszcze raz decydować o twoim wyjeździe, to za nic w świecie bym się na to nie zgodziła. Miała przy tym łzy w oczach.
Dzisiaj właśnie Facebook przypomniał mi tekst : Historia pewnej historii świątecznej , czym znowu wprawił mnie w stan refleksyjno – wspomnieniowy. Ten stanu ducha  uległ dalszemu wzmocnieniu gdy przypomniano mi jednocześnie zdjęcie mojej Bogorii pochodzące z okładki książki noszącej tytuł „Bogoria – Jest takie miejsce” autorstwa pana Roberta Rożka, równie zatwardziałego bogorianina . Jako uzupełnienie do tego zdjęcia zamieściłem przed dwoma laty link do piosenki Tutaj jestem wykonywanej przez Grzegorza Turnaua LINK  i to mnie dzisiaj ostatecznie  rozłożyło na łopatki. Prześledźmy jej tekst:
Tutaj jestem, gdzie byłem
Gdzie się urodziłem
Tu się wychowałem
I tutaj zostałem

Może lepiej by było, kto by to ocenił
Gdybym rzucił to wszystko, miejsce bycia zmienił
Mogłem jechać, wyjechać i stąd się oddalić
Ale jednak zostałem z tymi co zostali…

Pomyślałem: „To samo słońce
wszędzie świeci
Więc gdzie byli dziadkowie –
– będą moje dzieci”

Nie ma co nigdzie jechać
Nigdzie się poruszać
Chyba, że Cię do tego
Niemoc życia zmusza

Pomyśl, że o tym nigdy się nie dowiesz
Jeśli wszystko zostawisz i pojedziesz sobie…

Autorem tekstu jest Michał Zabłocki.  Wiedział co pisze i zapewne sam to przećwiczył na sobie. Nie znam jednak jego życiorysu i nie wiem, czy mieszkał w dużym mieście jak choćby pan Grzegorz Turnau, czy małej mieścinie lub zgoła na wsi – takiej co to „daleko od szosy”- jak kiedyś mawiano. Bo to jednak nie to samo, prawda?
Pamiętam jak wychodząc z wojska (1967 r.) głosiłem szczere wtedy przekonanie, że jest mi wszystko jedno gdzie zamieszkam. Ot wezmę sobie mapę i z zamkniętymi oczyma wskaże to przyszłe miejsce osiedlenia. Znajomi uśmiechali się pobłażliwie. Ja tymczasem wróciłem do rodzinnego miejsca, gdzie rodzinny dom i wsiąkłem tu na stałe .
Może lepiej by było, kto by to ocenił
Gdybym rzucił to wszystko, miejsce bycia zmienił
Mogłem jechać, wyjechać i stąd się oddalić
Ale jednak zostałem z tymi co zostali..

Dzieci wybrały sobie inne miejsca i zapewne snują teraz własne rozmyślania w tym samym temacie.  My prowadzimy ustabilizowane życie i nie narzekamy na dokonane wybory. Jeszcze w miarę  sprawni, ale już mamy swoje przemyślenia na temat tego, co w każdej chwili zdarzyć się może. Nie zmieniamy jednak zdania co do tego, że…
Nie ma co nigdzie jechać
Nigdzie się poruszać
Chyba, że Cię do tego
Niemoc życia zmusza…
A ostatecznie jest tak, że zgadzamy się z autorem również w tej kwestii:
Pomyśl, że o tym nigdy się nie dowiesz
Jeśli wszystko zostawisz i pojedziesz sobie…

No, a teraz już do brzegu – jak mawia Klarka. Pora powrócić do pytania zawartego w tytule: Czy wolno bezkarnie zamieniać marzenia na wspomnienia?
Liczę na państwa komentarze…

Rocznica powstania bloga

Myszka blogowa

Doczekałem się 7 rocznicy powstania bloga Tatulowe opowieści. Liczbę kolejnych opowieści również otwiera siódemka, co daje średnią 103 notki na rok. Z tego wynika, że tak średnio pisałem nowy tekst co trzy dni. Czy zawsze nowy? No nie zupełnie, gdyż czasami sięgałem do powtórzeń – jeśli uznałem, że mogą one nadal kogoś zainteresować tematem lub sposobem ujęcia starego problemu. Wypada przypomnieć początki. Oto w dniu 3 lipca 2008 roku opublikowałem pierwsze słowa pozwalające mi zaistnieć w blogosferze.
Na banerku ówczesnego bloga królowała dość długo nadrzewna mysz kościelna (zdjęcie powyżej). Czytaj dalej

Syrenką sobie jechać och, ach…

Wczoraj przemknęła mi w wiadomościach TV informacja o nowej polskiej konstrukcji samochodowej, dla której zachowano starą nazwę – Syrenka. Słyszałem już kiedyś o tej próbie reaktywacji, ale dopiero teraz ujrzałem tę nową konstrukcję. Zaciekawiła mnie zwłaszcza informacja o wsparciu tej inicjatywy w ramach Przedsięwzięcia pilotażowego Wsparcie badań naukowych i prac rozwojowych w skali demonstracyjnej DEMONSTRATOR+ dofinansowanego przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju.
W znalezionej w necie informacji wyczytałem ponadto: Celem projektu jest reaktywacja historycznej polskiej marki motoryzacyjnej. Dzięki nowym technologiom i narzędziom będzie można uruchomić ponownie produkcję tej kultowej marki. Nadwozie pojazdów wykonane zostanie z lekkich materiałów kompozytowych, które wsparte na nowoczesnej konstrukcji nośnej, przy uwzględnieniu nowoczesnej stylistyki stanowić będzie doskonałą bryłę pojazdu spełniającą wszystkie wymagania dyrektyw i regulaminów unijnych. Klasyczny spalinowy napęd stosowany w przeszłości zostanie zastąpiony nowym nisko emisyjnym napędem, oraz alternatywnie ekologicznym napędem elektrycznym, który w połączeniu z nowoczesnym układem jezdnym zapewni pojazdom bardzo dobre osiągi przy niskich kosztach eksploatacji.
Okres realizacji: listopad 2013 – marzec 2016. Projekt realizowany jest przez konsorcjum naukowo-przemysłowe, w skład którego wchodzą: AMZ – Kutno sp. z o.o. – Lider, Przemysłowy Instytut Motoryzacji . Nowa kutnowska Syrenka: https://www.youtube.com/watch?v=80HU42cV1RA
   Odpłynąłem do wspomnień. Szybko przeszukałem archiwum bloga, aby znaleźć tamten tekst, w który kiedyś opisałem swoje doświadczenia z Syreną 105. Znalazłem, przeczytałem i postanowiłem udostępnić.
Oto link:
https://tatulowe.wordpress.com/2011/05/15/szansa-wygranej/
Ponieważ cytowane w tekście słowa nie odzwierciedlały wszystkich emocji użytkownika, to postanowiłem odszukać piosenkę i ją wysłuchać. Proszę bardzo: https://www.youtube.com/watch?v=8Ttup-iaLqM
Pięknie to zaśpiewali, prawda? A do tego zafundowali nam jeszcze dalsze atrakcje, gdyż po tytułowej piosence następują kolejne filmiki pokazujące zarówno tę starą Syrenę, jej unowocześniony chałupniczo we Wrocławiu egzemplarz, jak i nowy produkt z Kutna. Pozwólcie się otwierać tym filmikom i zobaczcie o czym ja piszę.
Już się cieszę. Mój stary Mercedes powinien wytrzymać do 2016 roku, a wtedy będzie musiał ustąpić miejsca w garażu swojej młodziutkiej koleżance. Niechby się moja przygoda z motoryzacją zamknęła się na modelu, którym zaczynałem. Gdyby jeszcze mogła się powtórzyć przygoda związana z jej nabyciem, to byłbym szczęśliwy.

Wśród wszystkich spraw ważnych liczy się jedna, a jest nią WIOSNA

Wśród wszystkich spraw ważnych i jeszcze ważniejszych liczy się jedna, a jest nią WIOSNA. Do takiego wniosku doszedłem po długim rozmyślaniu nad tym jak odnieść się do obchodzonej właśnie piątej rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem. Tamtego dnia przypomniałem wprawdzie swój opis przeżyć z tego tragicznego dnia zamieszczając link do mojego tekstu napisanego 10 kwietnia 2010 roku: https://tatulowe.wordpress.com/2010/04/10/przerwane-uroczystosci/
Tamten tekst kończyłem jak następuje:
Dzisiejszy tragiczny wypadek pod Smoleńskiem, niosący niespotykaną w świecie skalę jednoczesnej śmierci tylu ważnych przedstawicieli aparatu państwowego, zwróci uwagę świata na Katyń i już nikt nie będzie zaprzeczał faktom mordu elity narodu oraz bezbłędnie wskaże sprawców tej naszej narodowej tragedii.
My sami z powodu tej tragedii przenieśliśmy się do zupełnie innej rzeczywistości. Jakie będzie nasze jutro?. Czytaj dalej

Opowieści o skunksach i ich strasznej broni

skunksPrzed paroma dniami zaglądając do zaprzyjaźnionego Kneziowiska znalazłem wypowiedź na temat spotkania ze skunksem. Przeczytałem z uwagą:

Dzień dobry Wam

Szłam już spać i jak zwykle wyszłam sobie do ogródka puścić dymka przed snem.  Kucnęłam na schodach i się zamyśliłam. Kątem oka zobaczyłam jakiś ruch pod ścianą. Spod płotu przy furtce wylazł mały skunksik.  Przeszedł tuż obok i jakby dopiero wtedy mnie zobaczył. Zamarłam, bo odwrócił się do mnie tyłem.  Nie miałam gdzie uciekać i pomyślałam, że tę noc będę musiała spędzić na podwórku.  Mamy podwójne drzwi i dlatego zanim zdążyłabym otworzyć te pierwsze, to już bym śmierdziała niesamowicie. Skunks uspokojony moim bezruchem rozejrzał się i poszedł sobie do ogródka. Z jednej strony to dobrze, bo wyczyści go z robactwa lepiej niż wszelakie chemikalia. I zrobi to ekologicznie. Z drugiej strony – lepiej żeby nic go nie wystraszyło, bo będzie nam śmierdziało bardzo długo. I żebyście wiedzieli jak paskudnie!!! To było już któreś z kolei moje spotkanie ze skunksem. Całe szczęście kolejne nieopryskane.

Miała szczęście ta pani – pomyślałem. Znam ten zapach z okolic Chicago, gdzie od czasu do czasu bywamy u naszej córci Małgosi. Mimo, że nie przytrafiał się nam taki bezpośredni atak, a jedynie zdarzyło się to gdzieś w okolicy, to mieliśmy wątpliwą okazję wielokrotnie zapoznać się z owym orężem. Tubylcy wielokrotnie nas ostrzegali przed taką przygodą, bo wtedy wypada tylko wyrzucić ubranie, a i zmycie tego smrodu też nie jest łatwe. 

Zajrzałem do Wikipedii, aby przeczytać, że: Skunks zwyczajny (Mephitis mephitis) – gatunek ssaka z rodziny skunksowatych, wcześniej zaliczane do łasicowatych, słynne z powodu cuchnącej wydzieliny, której używa do odstraszania napastników. Występuje na Wielkich Równinach w Ameryce Północnej. Zamieszkuje lasy i tereny otwarte. Jego sierść jest gęsta i puszysta w czarnym kolorze w białe paski.

Moja przygoda ze skunksem miała miejsce przed domem córki, a nie w lasach, czy też na terenach otwartych Wielkich Równin. Pewnego upalnego dnia, gdy z córkami, ubrani w kolorowe stroje krakowskie i nie tylko wyjeżdżaliśmy na Targi Edukacyjne do Navy Pier w Chicago, to wcześniej musieliśmy podlać rośliny wokół domu. Przed wejściem do samochodu schyliłem się, aby zakręcić umieszczony obok schodów kran z wodą i wtedy zamarłem w przerażeniu widząc panią skunksową z gromadką pięknych skunksików jak patrzy na mnie. Świadom zagrożenia powoli wycofałem rękę z okolic kranu i niczym leniwiec wstałem powoli, aby równie powoli  się wycofać z rejonu zagrożenia. Myślałem tylko o tym, że strój należący do Zespołu Pieśni i Tańca „Lajkonik” wypożyczony dla godnego reprezentowania Polish Museum Of America w Chicago byłby do wyrzucenia, a mój występ? Nie było już czasu nawet na to, aby doprowadzić się do porządku po takim ataku. Miałem więc szczęście? A może pani skunksowa też była zaskoczona tak kolorowo ubranym „Krakowiakiem”, że nie skorzystała ze swojej straszliwej broni? Tego się nie dowiedziałem. Nasz rodzinny występ się udał. Przechadzaliśmy się pomiędzy stoiskami i zapraszaliśmy wszystkich do odwiedzenia polskiej placówki kulturalnej. Po powrocie omówiliśmy w domu całe zdarzenie i znaleźliśmy miejsce gdzie te sympatycznie wyglądające zwierzęta znalazły sobie schronienie. Było to puste miejsce pod schodami mające kształt małej pieczary, do którego skunksy wygrzebały sobie prawie niewidoczny korytarzyk. Ponieważ nie wolno czynić im krzywdy, to pod nieobecność tej rodzinki zabezpieczyliśmy miejsce w taki sposób, aby goście poszukali sobie innego lokalu. Minęło kilkanaście lat od tamtego zdarzenia, a ja pamiętam wszystko jakby to działo się wczoraj. Już sam nie wiem czy to z powodu skunksa, czy może roli w jakiej wtedy występowaliśmy.Reprezentacja Muzeum Polskiego w Chicago

Odwieczny problem: Mieć, czy być…

Mamy za sobą Festiwal w Opolu, w którym … dla każdego coś miłego. Piękne debiuty i karier skróty. Dla mnie szczególnie interesujące było zwłaszcza to drugie podejście. Maryla rozwaliła mnie wydłużanym, a wszystkim znanym refrenem …

…Ty to masz szczęście, że w tym momencie
żyć ci przyszło, w kraju nad Wisłą, ty, to masz szczęście…

Twój kraj szczęśliwy piękny, prawdziwy…
Ludzie uczynni w sercach niewinni…
   Ciekawe jak dużo ludzi jeszcze myśli w ten sposób?
Już poza koncertem festiwalowym usłyszałem coś nowego u Marylki. Pospiesznie zapisałem główną frazę, aby w wolnej chwili sprawdzić na You Tube. Sprawdziłem. Wysłuchałem z przejęciem i Państwu też polecam: https://www.youtube.com/watch?v=EMJCEhADcD4

A jeśli przyjdzie poczekać
Na nowe jutro, by godnie żyć,
To warto czekać,
bo dla człowieka ważne, by każdy mógł mieć i być…

To ostatnie zdanie powtarzane jest dwa razy. I chyba dobrze przemyślał to autor tekstu Grzegorz Jan Tomczak skoro na to właśnie położył akcent.

To jedna strona medalu. Marylka jest moją rówieśniczką, a więc pamięta i doświadczyła znacznie więcej niż to, co mieści się we współcześnie nakreślonym dylemacie  „mieć, czy być”. Dawne rozumowanie nie jest już tak oczywiste.
Wśród starych gazet z lat osiemdziesiątych znalazłem kiedyś wydawnictwo KC PZPR z kwietnia 1988 roku, adresowane do Podstawowych Organizacji Partyjnych (POP) o nazwie „fakty i komentarze”. Zachowałem je z myślą o wykorzystaniu na lekcjach wychowawczych i na blogu zawartego tam artykułu pod tym właśnie tytułem: „Mieć, czy być”. Teraz piosenka Marylki skłoniła mnie do odszukania wspomnianej gazetki, aby skonfrontować ówczesne widzenie tego dylematu z dzisiejszymi poglądami. Konfrontacja (co chyba przykre) przemawiała na korzyść tej dawnej komunistycznej propagandy. Wtedy martwiono się o rozwój młodych Polaków o pracę dla nich i satysfakcjonujące miejsce w życiu. Dla młodszych czytelników dodam tylko, że 1988 rok to czas rozpaczliwego poszukiwania przez przywódców socjalistycznego państwa sposobów wyjścia z kryzysu w jakim pogrążała się PRL.

 

 

 

 

 

 

 
Standardowy dostatekSkąd ten defetyzm

 

Po tej lekturze zastanówmy się wspólnie nad współczesną oceną tych wciąż ważnych dylematów przez każdego wolnego człowieka z osobna, jak  i przez główne partie pełniące dzisiaj, lub szykujących się do pełnienia roli Przewodniej Siły Narodu.

O pewnej matce z pewnej malutkiej wioseczki…

Nie tak dawno, jeszcze jako nauczyciel i wychowawca interweniowałem u pewnej matki, której syn wyjeżdżał codziennie z domu, lecz do szkoły nie docierał. Gdzieś go nosiło z kumplami. Matka przyjechała na moje wezwanie do szkoły, wysłuchała mnie i poprosiła o wyrozumiałość takimi słowami:
Czytaj dalej

Opowieść Wielkanocna – reaktywacja

„Tatul” opowiadał o swoich Świętach Wielkanocnych sprzed 5 lat, a opowiadanie jest jakby świeżutką  relacją z dnia dzisiejszego. Może pogoda troszeczkę bardziej przyjazna. Pojawili się nowi ludzie podtrzymujący tradycję strzelania podczas rezurekcyjnej procesji i nawet bęben (jeden w międzyczasie skradziono) był w obrotach. Nowina się nam przytrafiła. Był nią inauguracyjny i bardzo udany występ bogoryjskiego Chóru. Zapraszam do przeczytania:

Doczekaliśmy się Świąt Wielkanocnych. Przygotowani duchowo  rekolekcjami, jak i uczestnictwem w obrzędach tych najważniejszych  trzech dni poświęconych przypomnieniu Męki Pańskiej, Śmierci, złożenia do grobu doczekaliśmy dnia Zmartwychwstania Pańskiego. Dzisiaj w tłumie wiernych zaśpiewaliśmy podczas Rezurekcji Otrzyjcie już łzy płaczący, żale z serca wyrzućcie.

My z żoną przygotowaliśmy śniadanie świąteczne i już wieczorem nakryliśmy z pomocą Piotrusia stół świąteczny, aby po powrocie z Rezurekcji nie tracić na to czasu, a jedynie serwować dania. Ranek zaskoczył nas brakiem światła. Byliśmy zagubieni i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach próżno szukałem latarki lub choćby świec. Zdążyliśmy na kwadrans przed rozpoczęciem, dzięki czemu mieliśmy miejsca siedzące. Ksiądz proboszcz zaskoczył większość zebranych inauguracyjnym wykonaniem odzyskanej linii melodycznej hymnu, granego ongiś przy odsłonięciu obrazu Matki Bożej Bogoryjskiej . Ktoś zachował fragmenty zapisu nutowego tego hymnu i właśnie teraz profesor muzykologii KUL ukończył pracę nad nim, udostępniając jeszcze robocze nagranie. Po ciszy, jaka zapanowała w kościele należy sądzić, że został on bardzo przychylnie przyjęty.

Cytowane przeze mnie przysłowie ludowe „Jaka Palmowa – taka Wielka” nie sprawdziło się, przynajmniej w naszych stronach. Jest zimno, a spory wiaterek jeszcze potęguje odczuwalność tego chłodu. Poszliśmy w procesji tuż za księdzem prowadzonym przez asystę strażaków poprzedzani jeszcze przez orkiestrę i chór parafialny. Bardzo żałowałem, że nie zabrałem aparatu fotograficznego, aby uwiecznić elementy naszej tradycji. Obawy o zanik tradycji strzelania okazały się być na wyrost. Strzelano z petard i to w sposób przypominający poziom strzelania z najlepszych lat. Cały czas procesji towarzyszyło bębnienie w dwa zabytkowe kotły. Mężczyźni grający na tych kotłach zmieniali się często, aby dać ulgę schylonym plecom. Tłum ludzi był tak duży, że zanikała granica początku i końca pochodu. Idąc w procesji postanowiłem podzielić się w kolejnej opowieści wspomnieniem innej procesji rezurekcyjnej sprzed 34 lat.

Wtedy, podobnie jak dzisiaj, żona przygotowywała dom na Święta Wielkanocne, które mieliśmy spędzać razem z rodzeństwem żony i ich rodzinami. Taka była tradycja tego domu. Mimo zaawansowanej ciąży postanowiła nie łamać zwyczaju i podjęła trud przygotowania. Pomagałem jak mogłem. Około północy położyłem się, aby rano wstać na Rezurekcję i jakoś funkcjonować w święta. Zasnąłem tak twardo, że nie słyszałem kiedy i czy w ogóle położyła się żona. Obudziła mnie koło czwartej słowami: – Czesiu, ja już jestem spakowana i muszę iść na Izbę Porodową. Chciałabym, abyś poszedł ze mną. Ubierałem się w pośpiechu. Poszliśmy o świtaniu do owej Izby Porodowej położonej o dwa domy od mojego domu rodzinnego w rynku. Dyżurowała salowa. Zatelefonowała po położną i otrzymałem komunikat od salowej: – Niech pan idzie sobie spokojnie do kościoła. Tu nic pan nie pomoże. Wszystko jest dobrze, bo żona ma dobra linię. Nie wiedziałem co owa linia znaczy. Pełen niepokoju wstąpiłem jeszcze do rodziców, aby powiedzieć im o nowinie. Mama uspokajała mnie i obiecała, że zaraz tam wpadnie, a ja powinienem faktycznie iść do kościoła i pomodlić się o szczęśliwe rozwiązanie zamiast denerwować się pod drzwiami. Poszedłem jak stałem. Było słonecznie, ale chłodno, bo święta przypadały wtedy na dzień 30 marca. Szedłem w procesji całkiem sam i modliłem się jak umiałem. Łzy napływały mi do oczu, wiec patrzyłem często w górę. Uświadomiłem sobie później, że nie dostrzegłem wtedy  nikogo znajomego. Ileż razy po tamtym zdarzenieniu szedłem w procesji? Trudno zliczyć, ale zawsze pamiętam tamten samotny spacer w tłumie. Po Rezurekcji poszedłem prosto do żony. Już się stało, co się stać miało. Miała rację doświadczona Pani Machniakowa oceniając tę linię żony. Matka i córka – „u chłopa zucha, druga też dziewucha” – czuły się dobrze. Żona bacznie obserwowała mnie jak przyjmę drugą córkę. Miarą tego przyjęcia był mój stosunek do dziecka. Oczekiwała, że wezmę ją na ręce i podniosę wysooooko, a ja bałem się brać w ręce taką kruszynę, w godzinę po urodzeniu. Stało się jednak tak jak życzyła sobie żona. Pobyłem z nią jakiś czas i dostałem dyspozycję, aby udać się do domu i wziąć udział w śniadaniu świątecznym u siostry żony, Anny. Tak też się stało. Pamiętam, że trzyletnia Małgosia przechodziła właśnie spastyczne zapalenie oskrzeli, miała gorączkę, suchy kaszel i nic nie chciała jeść. Ona była teraz moją główną troską w tamtym dniu. Punktem zwrotnym tamtego śniadania było pragnienie dziecka, aby napić sie pepsi-coli. Odradzano mi podawanie dziecku takiego napoju po dłuższym okresie głodówki, ale ja ustąpiłem jej prośbie. Parę łyków napoju utrzymało się w żołądeczku, a później powrócił apetyt i upragniona poprawa zdrowia. Po kilku dniach, gdy żona wróciła do domu z Anią, wzbudziła zachwyt zdrowej już Małgosi. Zachwyt trwał do wieczora. Gdy przyszła pora kąpieli dziecka, nie mogła jednak pogodzić się z tym, że Mama jest nie tylko dla niej, bo nowy członek rodziny płaczem przywołuje ją do swojego łóżeczka. Proces zwany uspołecznianiem jedynaka trwał dość długo. Zakończył się sukcesem.

Ania urodzona w Wielką Niedzielę obchodzi swoje urodziny dwukrotnie. Raz 30 marca i drugi raz w każdą Wielka Niedzielę, która jak wiemy jest świętem ruchomym. Aby było ciekawie dodam, że Ania urodziła swoja córeczkę również w niedzielę, 31 sierpnia, który to dzień będzie w naszej parafii Świętem, gdyż jest to dzień Matki Bożej Pocieszenia, a ten tytuł ma Matka Boża Bogoryjska w swym znaku słynącym łaskami i patronująca Bogorii od ponad 400 lat. Wtedy to decydowała się sprawa uznania naszego kościoła za sanktuarium maryjne. Dla nas historia sanktuarium, to historia życia Marysi. I jeszcze jeden szczególik. Ania została matką mając 33 lata – to jak wiemy wiek Chrystusa. Jej dziadek, a mój Ojciec Zimowit zakładając rodzinę, też miał 33 lata. Tak mogą błądzić myśli jakiegoś dziadka, w czasie procesji rezurekcyjnej, w jakimś prowincjonalnym grajdołku.

A życie sobie płynie…

PORA ODEJŚĆ OD STOŁU i  WYJŚĆ NA SPACER!!!