W chorobie – tylko rodzina może pomóc

Kto przeżył to, co ja, ten wie prawie to samo…

Oczekiwałem na wakacje, aby załatwić kilka spraw odkładanych w ciągu roku szkolnego ze względu na brak czasu. „Wicie, rozumicie – praca przede wszystkim”- jakoś to tkwi we mnie chociaż wszyscy mówią, że zdrowie przede wszystkim. Jedną z pierwszych pozycji na mojej liście zajmowało zdrowie właśnie. Planowałem porządny przegląd techniczny, czyli badania profilaktyczne. Jedną z pierwszych wizyt złożyłem urologowi. Wynik uspokajający. Kolejna wizyta to lekarz endokrynolog, do którego zarejestrowała mnie moja Ela jeszcze w roku szkolnym. Poszliśmy oboje. Decyzja – wykonać USG tarczycy. W ciągu tygodnia otrzymuję wynik. Niestety, niekorzystny. Interpretacja lekarza brzmi:
– trzeba wykonać biopsję cienko igłową.
Jedziemy do Kielc. Biopsja jakoś inaczej wykonywana niż ta pierwsza, przed trzema już laty w Krakowie. Bardziej agresywnie dla gruczołu. Wynik za pięć dni. W wyznaczonym terminie, upewniwszy się, że wynik już jest w Staszowie jedziemy do lekarza kierującego. Miła pani, uśmiecha się wpuszczając nas przodem do gabinetu.
– Czy ten uśmiech oznacza, że wszystko jest dobrze? – pytam.
– No właśnie – odpowiada. Dobrze, że nie zwlekaliśmy z USG i biopsją, bo wynik do dobrych nie należy. Tu czyta nam orzeczenie patologa. -Obserwować zmiany w drodze kolejnych biopsji co 4 miesiące, albo zbadać tarczycę po uprzednim jej usunięciu.
– Co pan wybiera? – pyta z poważną już miną. W jednej chwili zeszło ze mnie powietrze. Moja Ela zaczęła płakać. Chwilę trwało milczenie. Nasza pani zaczęła przekonywać mnie, że wybrałaby tę drugą opcję jako radykalne rozwiązanie problemu, przynoszące jednocześnie konkretną diagnozę. Decyzja moja musiała brzmieć:
– Tak, decyduję się na operację. Tyle razy mówiłem swoim uczniom, że najlepszą ochroną przed chorobą nowotworową jest wczesne rozpoznanie i zabieg. Teraz nie mogłem odpowiedzieć inaczej.
Otrzymuję skierowanie do Świętokrzyskiego Centrum Onkologii w Kielcach. Krewni próbują pomniejszać zagrożenie i uspokajają, że tyle osób ma usuniętą tarczycę i że stało się to już rutynowym zabiegiem, coś niemal jak wyrostek. Usuną i wszystko wróci do normy – pocieszają.
Jedziemy do Kielc z przeświadczeniem, że skoro mam takie rozpoznanie to wystarczy się tylko zgłosić, a lekarze zrobią już co do nich należy. Zabieram ze sobą torbę podróżną z wyposażeniem chorego, będąc pewny, że już mnie tam zostawią. Otóż nic podobnego. Rejestrując się po raz pierwszy w Centrum, trzeba się zgłosić o piątej rano i na zasadzie praw kolejkowych próbować się załapać na wolne terminy. Są one odległe od miesiąca do trzech, zależnie od rodzaju specjalności. Próby „brania” pań z rejestracji na litość niczego nie dają – tu wszyscy są w takiej samej sytuacji i mają podobnie niepokojące rozpoznania. Lekarzy też nie sposób wziąć na litość, bo oni przyjmują wg. listy stworzonej przed miesiącem lub dwoma.

Radzę wszystkim, których coś takiego spotka to, czego ja doświadczyłem. Zapewnijcie sobie asystenta, który pomoże, wyręczy, wybłaga, wyskomli…

Mój asystent żona, uruchomiła dziesiątki osób. Odświeżyła stare znajomości i poczyniła nowe. Znalazła sposób, aby przyjął mnie endokrynolog. Ten zbadał, poinformował o zagrożeniach i skierował na konsultację chirurgiczną – tyle, że za trzy tygodnie. Mój asystent podejmuje kolejną akcję telefoniczną i termin ulega skróceniu do tygodnia. Mija tydzień rozmyślań, wyciszenia i snucia się po domu. Jedziemy na wizytę. Chirurg bada, przegląda dotychczasowe wyniki i wyjaśnia nam zagrożenia wynikające z zaniechania jak i z możliwych powikłań. Podtrzymuję decyzję. Podtrzymuję – na gorąco, solo i w duecie zgłaszaną prośbę o maksymalne przyspieszenie terminu operacji ze względu na ciążę córki Ani, upływające wakacje, czyli ten wstępnie zakreślony termin – 28 lipca.
Jeszcze nie wiemy, że to nie koniec naszych peregrynacji. Otrzymuję od sekretarki chirurga skierowania na konsultacje z 5 lekarzami różnych specjalności plus prześwietlenie, badanie krwi, a wszystko w warunkach braku możliwości rejestracji i wykonania na bieżąco.
Proszę pytać lekarza, słyszymy od umęczonych, młodziutkich dziewczyn w recepcji.
Jeśli lekarz się zgodzi przyjąć poza kolejnością, to zarejestrujemy.
Łatwo powiedzieć. Gabinet za gabinetem, kilometrowe korytarze, w których wielokrotnie błądzimy, a wszędzie to samo. Ludzie czekający cierpliwie na swoją, uzgodnioną przed miesiącami godzinę wizyty. Ile ludzkich nieszczęść można wyczytać ze zbolałych twarzy czekających? Reagują niechętnie na moje, nasze:
– Przepraszam, ja tylko się zapytam.
W ciągu trzech dni udaje się – biorąc na litość co wrażliwszych, załatwić zlecone badania i konsultacje. Zdążyłem z wynikami na tę najważniejszą konsultację do ordynatora chirurgii. Czekamy pod drzwiami kilka godzin, bo operował. Gdy nas poprosił już po swoich urzędowych godzinach pracy, miał białe dłonie -odparzone od rękawiczek i umęczoną twarz. Przeczytał wyniki i opinię konsultantów i podtrzymał termin. Podpisałem jeszcze wszelkie wymagane w takich razach zgody i mój kalendarz zaczął odmierzać czas. Jeszcze tylko imieniny – moje 20 lipca i Anny 26 lipca, obchodzone w dość minorowym – jeśli o nas chodzi, nastroju.

Nadchodzi 27 lipca. Rankiem mąż Ani Piotruś odwozi nas tzn. mnie i mojego asystenta, do szpitala w Kielcach. Przyjęcie, wybór łóżka, podpisanie paru dokumentów i czekamy. Piotruś wraca do Anusi, aby ją zabrać do Krakowa. Lekarz dyżurny przyjmuje mnie po południu. Do wieczora jeszcze odwiedzi mnie anestezjolog – miły, młody lekarz, który przygotuje mnie do tego, co ma nastąpić rano. Już wiem, że około 8 dadzą mi tzw.”głupiego Jaśka”, a resztę już na bloku operacyjnym. Ela trwa przy mnie. Mało rozmawiamy. Czytamy zabrane z domu gazety, słuchając jednocześnie na dwie słuchawki, nagrań ze sprezentowanej mi na imieniny przez Piotrusia i Anię, MP-3. Na noc Ela jedzie do mieszkania znajomych, aby wrócić do mnie jeszcze przed tym „Jaśkiem”. Dostaję ten słynny zastrzyk i jeszcze jeden. Każą mi się położyć w slipach na łóżko – jakieś inne niż te w salach – wąskie, a i ze zmienną wysokością. Rozumiem, że to na nim mnie powiozą. Obrączkę ślubną, jaką nosiłem od zawsze na palcu mam zdjąć. Zabiera ją Ela i zawiesza sobie na łańcuszku obok medalika ze Św. Krzysztofem. Leżę wyczekując na pielęgniarki, a lek okazuje się na tyle skuteczny, że nie wiedząc kiedy zasypiam i tracę kontakt z rzeczywistością. Budzę się już po powrocie na salę na krótkie chwile. Ela zwilża mi wargi, uspokaja, a ja zasypiam ponownie. Dotrwaliśmy tak do nocy. Spod bandaża na linii obojczyków wystawała mi jakaś rurka, kończąca się pojemnikiem, który dla bezpieczeństwa włożyłem sobie w kieszeń piżamy. Ela pojechała na nocleg do swojej kwatery, a ja po kroplówce z Tramalu spałem do 4 rano jak niemowlę. Nie czułem bólu i byłem bardzo zadowolony z tego podstępu, jaki wykonali na mnie lekarze. Sposobem na „głupiego Jaśka” odebrano mi możliwość przeżywania traumy, jaką jest dla chorego udawanie się na operację. Pamiętałem z Chicago, jak zobojętnionego, ale świadomego kładziono mnie na stół, podpinano jakieś czujniki i że rozmawiała ze mną przyjaźnie i po polsku pielęgniarka. Ciągle tkwił mi w pamięci opis operacji, jaką miała Ela przed laty w Staszowie. Na tzw. ciągu operacyjnym musiała rozebrać się do naga, przejść pieszo kilkadziesiąt metrów do stołu operacyjnego, położyć się na nim i dopiero wtedy personel zajął się nią jako pacjentem. Nie mogłem wtedy i do dzisiaj nie mogę zrozumieć dlaczego nie widziano w pacjencie człowieka, z jego wstydem, lękiem i innymi uczuciami, jakie towarzyszą tego rodzaju doświadczeniom.

Na drugi dzień po operacji, gdy poszliśmy z Elą do szpitalnej kaplicy,  zauważyłem, że mam swoją obrączkę na palcu. Miałem ją zapytać rano, gdzie się podziała moja obrączka z jej medalika, ale jakoś zapomniałem. Okazało się, że zaraz po powrocie z sali operacyjnej obrączka powróciła na swoje miejsce. Oj gapa ze mnie, pomyślałem. Po Mszy św. poprosiłem, aby Ela zaprowadziła mnie do miejsca, gdzie mnie pożegnała, gdy wieziono mnie na salę. Smutne to i raczej puste miejsce bardzo podobne do tych, jakie widzimy w amerykańskich filmach. Znany był czas zabiegu, a więc Ela uznała, że bardziej słuszne będzie spędzić ten czas w kaplicy. Tak też uczyniła. Nie dowiedziałem się, jakie myśli przychodziły Jej do głowy. Nie chciała mówić o takich rzeczach. Pozostaję więc w sferze domysłów, graniczących z pewnością. Po tylu latach coś się już wie o żonie, prawda?

Asystent, to również pomoc w rozmowach z lekarzami, innymi pacjentami, którzy już to przeszli i wiedzą najlepiej. Odbieranie telefonów i SMS-ów od Ani i Małgosi, od Mariusza, Piotrka, Hani jednej i drugiej. Informowanie ich wszystkich o moim stanie i… filtrowanie wiadomości dla mnie. Też potrzebne. Jak to śpiewał W. Młynarski?
…Niechaj sobie główka siwa zażywa pieleszy, po co dziadka denerwować, niech się dziadek cieszy.
No tak, wiele szczegółów w tym opisie powiecie, a gdzie pointa?Naprzeciw mnie, łóżko w łóżko w mojej sali, leżał chory – starszy ode mnie o jakieś 15 lat mężczyzna, który w czasie mojego wyczekiwania na zabieg telefonował z łóżka do sąsiadki, aby dowiedzieć się czegoś o swoim jedynym synu. Nie odbierał telefonów, a on chciałby mu zapisać mieszkanie oraz pieniądze. Sąsiadka uspokajała go, że wszystko będzie dobrze, że wróci i wszystko sobie pozałatwia. W sali dowiedziałem się później, że syn był u niego przed odjazdem do szpitala, żądając odpisania tego mieszkania. Ponieważ odmówił – kontakty uległy zerwaniu. Sąsiad był po operacji wrzodów na żołądku. Następnego dnia dowiedziałem się, że operacji mu właściwie nie robiono, a tylko rozcięto i… zaszyto z powrotem brzuch. Lekarz nie chciał omówić szczegółów, a on sam nie bardzo dociekał prawdy. Widać, że był podłamany. Snuł się po korytarzach, zagadywał innych chorych. Samotność doskwierała mu chyba bardziej niż świadomość stanu swego żołądka.Garnął się do ludzi. Głośno podziwiał nasze więzi rodzinne. On wiedział dlaczego jemu się nie udało stworzyć takich relacji. Prosił o telefon. Będzie mnie pocieszał i dowiadywał się o wyniki histopatologiczne tego, co mi wycięli. Dałem numer telefonu. Jeszcze nie zadzwonił.
Ot, taki sobie obrazek z dwóch sąsiednich łóżek, tej samej sali i tego samego szpitala. Czy pasuje tu jako pointa ten szlagwort:

Rodzina, rodzina, rodzina ach rodzina,
rodzina nie cieszy, nie cieszy gdy jest,
lecz kiedy jej ni ma samotnyś jak pies…

Pielgrzymka

Wczoraj, późnym popołudniem dotarła do Bogorii XXVI Piesza Pielgrzymka Janów Lubelski – Jasna Góra. To kolejna wizyta strudzonych drogą pątników, poszukująca wytchnienia przed kolejnym etapem wędrowania. Przyjmujemy pielgrzymów z tej grupy odkąd zaczęli swą coroczną wędrówkę, gdyż na jeden z przystanków – tj. 4. nocleg, wybrali Bogorię. W pierwszych latach wiedli ze sobą grupę „Bratków”. Były to osoby na wózkach inwalidzkich, często z domów opieki, dla których pielgrzymka to oprócz modlitewnego wymiaru, jedyna szansa popatrzenia na świat z innej perspektywy niż zakład opiekuńczy. Osoby zgłaszające się do opieki nad nimi swój trud pchania wózka i całej obsługi niepełnosprawnych traktowali jako dodatkową ofiarę w intencjach, jakie zanosili przed tron Jasnogórskiej Pani. My natomiast przyjmując pątników, staraliśmy się dać im możliwość maksymalnej regeneracji sił i niejako przyłączyć się w tej formie do ich ofiary. Sami nigdy nie wybraliśmy się pieszo do Częstochowy. Tylko nasza córka Małgosia wielokrotnie wędrowała Tam z grupą sandomierską, a my odwiedzaliśmy ją na trasie. W swojej ofiarności wspomagania pielgrzymiego trudu mieliśmy już takie lata, kiedy sami wyprowadzaliśmy się z domu oddając wszystko we władanie „Bratków” i ich obsługi. Zawsze wykazywali niezwykłą wdzięczność i zapewnienia o modlitwie za nas i w intencjach naszych bliskich.

Od zawsze wędruje z tą pielgrzymką Teresa, teraz już emerytowana psycholog, która oprócz roli pielgrzyma i jednego z organizatorów pielgrzymki, pełni jeszcze wraz z innymi pielęgniarkami medyczną opiekę nad pielgrzymami. Od zawsze wybiera nasz dom na ten jeden nocleg w Bogorii przyprowadzając swoich „współpielgrzymów”. Tym razem gościliśmy 5 pielęgniarek, które po kolacji i krótkim odpoczynku podwiozłem do kościoła na Apel Jasnogórski. Pielgrzymi wypełnili kościół siadając niekiedy wprost na granitowej posadzce. Schola przy akompaniamencie gitary śpiewała w przerwie modlitw i rozważań pielgrzymkowe pieśni. Tak przy okazji wyznam, że kiedy słyszę tego typu śpiewania, zawsze nasuwa mi się wspomnienie Małgosi w tej roli, w  czasach ogólniaka, pielgrzymek, spotkań Taize w Pradze i wizyty u Naszego JP II w Rzymie.

Wczoraj spore wrażenie zrobił na mnie refren jednej z pieśni. Powtarzałem go sobie, aby donieść do domu i zanotować. Oto on: Jaki był ten dzień? Co darował, co wziął? Czy mnie wynióśł pod niebo? Czy strącił na dno? Może zbyt radykalnie postawione pytania, ale w języku młodych – a to ponad 90% pielgrzymów nie były dysonansem. Treść Apelu Jasnogórskiego to jeszcze ciekawsze skojarzenia. Na koniec piesń – manifestacja: Abyśmy byli jedno, podajmy sobie dłonie… Poczuliśmy się częścią tej grupy.

Nasze siostry opatrzyły jeszcze ileś tam stóp. Przekłuły czyjeś pęcherze i nałożyły opatrunki na otarcia i wreszcie udały się do domu. Panie śpiące w pokoju, gdzie na ścianie „rośnie” nasze geneaologiczne drzewo, zwróciły uwagę na gniazdo, które opisałem we wcześniejszym poście. Poczuliśmy się dowartościowani przez to docenienie naszego pomysłu.

Ranek powitaliśmy z należną wdzięcznością. Panie ogłosiły, że wypoczęły i czują się zrelaksowane. Słuchając ich modlitwy przed śniadaniem, w której zawarły wszelkie dziękczynienia – w tym i za nas, „jakich Dobry Bóg postawił na ich drodze”, odżyło moje wspomnienie z mojej emigracyjnej przygody w USA. Wyraża to najlepiej „zdobyczny” obraz przedstawiającej taką modlitwę.

Pokazałem naszym paniom ten obrazek oraz opowiedziałem legendę zwiazana z jego zdobyciem i dalszą jego drogą przy mnie. Po śniadaniu otrzymaliśmy pamiątkowe obrazki z podziękowaniami i zapewnieniem o modlitwie w naszych intencjach. Wierzymy, że będą gorące i szczere. Odwiozłem nasze panie z bagażami pod kościół. Otrzymałem jeszcze opatrunek na moją świeżą bliznę, który już działa. Tak oto wyglądało nasze spotkanie z pielgrzymami i przyjaciółmi. Dokumentacja zdjęciowa pozwoli Małgosi i Ani przypomnieć sobie Teresę, która serdecznie pozdrawia i zapewnia o swoim modlitewnym wsparciu.