Ku dorosłości

Wiecie już całkiem sporo o nas i naszym pochodzeniu. Zdefiniowaliśmy pojęcie „Gniazda” i nieuchronności odlotu z niego odchowanych potomków. Ptaki odlatują jako samodzielne, a my? Człowiek jest osobliwym przedstawicielem świata natury, bowiem czas oczekiwania na samodzielność i odlot z gniazda trwa u niego najdłużej spośród wszystkich gatunków. Często bywa, że nie następuje wcale. Coraz później młodzi zakładają rodziny – teraz około trzydziestki, a jeśli „zechcą” pozostać przy mamusi, nie odetną pępowiny, to w sensie emocjonalnym nie usamodzielnią się wcale. Jest to zjawisko ogólnoświatowe z tym, że u nas chyba najbardziej jaskrawo zarysowane.
Ja i w tym przypadku wybrałem raczej nietypowe rozwiązanie. A było tak:
Rodzice wysłali mnie do staszowskiego LO – prawie wszyscy tak robili. Mnie jednak pachniał świat. Pragnąłem wyjechać możliwie daleko, tak jak koledzy z mojej paczki. Ponieważ rodzice nie chcieli o tym słyszeć postanowiłem celowo zmarnować rok szkolny i zacząć od nowa, ale już tam, gdzie sam chciałem. Wybór padł na Bydgoszcz, w której mój brat kończył właśnie zawodówkę w zawodzie piekarza. Wybrałem piętro wyżej, bo Technikum Przemysłu Spożywczego. Zamieszkałem w internacie wśród chłopców w przewadze z płn.- zach. Polski, chociaż spotkałem tam również kolegów z kieleckiego.
Warunki były trudne, dzisiaj nie do wyobrażenia. Pokoje sypialne znajdowały się na trzecim piętrze poniemieckiego budynku z czerwonej cegły, przy ul. Hanki Sawickiej. Zagęszczenie w pokojach z powodu piętrowych łóżek sięgało 10 – 12 osób, co chyba przekraczało wszelkie normy. Traktowano te pokoje jako miejsce tylko do spania i na naukę własną – wypędzano nas do sal lekcyjnych, położonych niżej lub na telewizję, do świetlicy na parterze. Starano się utrzymywać rygor niemal wojskowy, aby opanować wszelkie patologie i zapewnić warunki do nauki. Po dwóch miesiącach nauki nadeszła sugestia z domu:
– Może byś jednak przeniósł się do zawodówki, bo Tato ma swoje lata, więc co trzyletnia zawodówka, to nie pięcioletnie Technikum.
Przystałem. Oznaczało to dla mnie znaczne zmniejszenie obciążenia nauką. Dwa dni nauki w szkole i trzy dni pracy w warsztatach szkolnych – piekarni i cukierni wypełniało odtąd mój czas na naukę, a i tak z łatwością osiągałem najwyższe średnie ocen w klasie. Jakoś było. Z biegiem czasu jednak coraz mniej podobał mi się ten nowy układ, bo co potem? Zacząłem myśleć o powrocie do technikum. Nie było to możliwe bez straty kolejnego roku. Trzeba było ukończyć naukę w tej szkole i poprosić o przyjęcie do technikum. Wyjątkowo otrzymałem taką zgodę  (nie było takich możliwości formalnych) na przejście do klasy trzeciej technikum, pod warunkiem, że wcześniej zaliczę materiał programowy z 8 przedmiotów, które moi nowi koledzy zakończyli w klasie drugiej. Należało tego dokonać na przestrzeni miesięcy września i października, uczestnicząc normalnie w bieżącym programie klasy trzeciej. To było dopiero wyzwanie. Często uczyłem się do świtu, kiedy pan zwany przez nas „gaziarzem”, przemierzał na rowerku naszą ulicę, przystając pod każdą latarnią gazową, aby specjalną tyczką wyłączyć dopływ gazu do latarni. Mleczarze również byli już w pracy, bo dzwonili butelkami dowożąc mleko do stołówek i sklepików.
Było ciężko, bo nie stosowano taryfy ulgowej. To z tych właśnie przedmiotów przenikły na moje świadectwo maturalne tróje, psując jego wygląd. Do tego jeszcze w jakimś eksperymencie edukacyjnym, zniesiono nam matematykę w 3 klasie zawodówki, czyniąc spustoszenie w naszej znajomości podstaw tego przedmiotu. Bez nich miałem poważne trudności w nauce bieżącego materiału i zaliczenia tego o z matematyki przerabiano w I i II klasie.
Z tamtego czasu wspominam jako szczególnie cenne doświadczenie, kontakt z pewną panią – kolejną znaczącą kobietą w moim życiu. Ta Pani była wychowawczynią w internacie. Niezwykłej cierpliwości osoba, dzielnie znosiła różne kawały robione jej przez chłopaków i z anielską cierpliwością przemawiała do nas niemal po matczynemu. To Ona podsunęła mi książki, które może nie należały do kanonu lektur szkolnych, ale wciągały tak, że pochłaniało się je niemal za jednym przysiadem. Pamiętam Józefa Balsamo – dokonującego jakichś mrocznych eksperymentów na pięknej kobiecie, wykorzystywanej jako posłuszne medium do niecnych spraw, w czasie gdy wprawiał ją w stan hipnozy i nienawidzącej go na jawie. Później były powieści z serii „Serca i szpady” jak np. Trzej muszkieterowie i Hrabia Monte Christo. Fascynował mnie mroczny świat Nędzników W. Hugo, powieści Zoli itd.
Inna pani od spraw K(ulturalno) O(światowych) zakładała w tym czasie w internacie kółko teatralne. Upatrzyła sobie mnie do roli Albina w Ślubach panieńskich A. Fredry, jakie postanowiła w okrojonej postaci wystawić na początek swej działalności. Otrzymaliśmy teksty do wkucia i raz na tydzień, na próbach ćwiczyliśmy się w grze aktorskiej. Ubawu było przy tym co niemiara i może na tym rzecz polegała aby jedynie „gonić króliczka”, bo do wystawienia sztuki nigdy nie doszło. Kolejny czynnik pozaszkolnej edukacji, to moja edukacja filmowa. Rodzice stwarzali mi możliwości finansowe, a trochę sobie dorabiałem rozładunkiem wagonów z węglem, aby chodzić do kina. Znałem cały repertuar kin bydgoskich, a dzięki temu poznałem najlepsze nazwiska reżyserów światowego kina jak np. Godard, Antonioni, Visconti czy nazwiska gwiazd, które do dzisiaj pozostają legendą kina jak Brigitte Bardot, Claudia Cardinale, Sofia Loren, Catherine Deneuve, Jean-Paul Belmondo i wielu innych. Dziewczyny zbierały wtedy i wklejały do zeszytów fotosy i ciekawostki z życia gwiazd, a więc czasopisma typu Film i Ekran uzupełniały tę edukację. Cenne były również kontakty szkół bydgoskich z miejscową Filharmonią Pomorską, do której udawaliśmy się regularnie co miesiąc na koncerty muzyki przekładane wykładami o jej twórcach, rodzajach, rytmach i instrumentach.
Sama szkoła posiadała szczególnie wysoki poziom w zakresie technologii i badań laboratoryjnych. Było to zasługą wielkiego oryginała, nauczyciela i pasjonata techniki, inż. K. Sadkiewicza, który wespół ze stworzoną przez siebie grupą „Złotych rączek”, konstruował różne przyrządy laboratoryjne stosowane najpierw u nas, a poźniej w laboratoriach całego kraju. To dzięki tej wiedzy wybrałem jako kierunek studiów Technologię Żywienia i Żywności na WSR w Poznaniu. Tam jednak pomimo ostrego zakuwania z kolegą mieszkającym pod Poznaniem, nie zdaliśmy egzaminu wstępnego z matematyki właśnie. Nic za darmo! Na zmianę kierunku już nie było czasu. Musiałem więc zaśpiewać sobie refren znanej piosenki: „A on do wojska był przynależniony…” i iść na dwa długie lata w „sołdaty”.
Dwa zmarnowane lata na zmianę szkół sprawiły, że szedłem  do wojska w czasie, gdy mój rocznik przechodził właśnie do rezerwy. Zawsze dręczyło mnie pytanie, czy zmarnowałem te dwa lata? Myślę, że i tak i nie. Moja nauka trwała po prostu dłużej i dłużej byłem na utrzymaniu rodziców. W skali mojego życia nie uważam żeby ten czas był zmarnowany. W końcu przez całe życie przyszło mi uczyć się wciąż innych rzeczy, co wiązało się z kilkakrotnym zmienianiem zawodu. Nawet przez autoironię przygadywałem sobie przy kolejnych zmianach: „Co zawód – to zawód„.
Nie przymuszałem już jednak swoich córek do podejmowania wytypowanych przeze mnie kierunków nauki. Co najwyżej przekonywałem je do tego, aby wybrały zawody, do których wykazywały pewne predyspozycje. Wiele roczników moich uczniów z ekonomika czy LO zna te opisane tu moje peregrynacje szkolne. Uważałem, że doświadczenia, jakie zebrałem warto upowszechniać, aby uchronić ich przed podejmowaniem nieprzemyślanych kroków, w czasie kiedy nastolatkowi wydaje się, że wszystko na tym świecie nie ma sensu i tylko on wie, co jest dla niego najlepsze.

Czy to działało? Trzy lata temu byłem zaproszony na Prymicje Święte do byłego ucznia, który po dwóch latach nauki w zawodówce, w zawodzie cukiernika uznał, że to nie dla niego. Odszedł do LO, a później do Seminarium Duchownego w Sandomierzu i owe coś pomogło mu pójść za głosem powołania. Został księdzem. Pracuje w Tarnobrzegu. Kiwamy sobie, gdy się mijamy jadąc samochodami do swoich obowiązków.
„Jeśli kochasz to co robisz, to nie pracujesz”.
To nie ja. To Konfucjusz. Mądrze powiedziane, prawda?