Całkiem niedawno wydarzył się w naszej gminie wypadek motocyklowy w którym młody motocyklista stracił życie. Słyszeliśmy syreny wyjeżdżających do wypadku strażaków, pogotowia i policji ale mało kto wiedział co się wydarzyło. Dopiero następnego dnia lokalna gazeta udostępniła na swojej stronie zdjęcie z wypadku i krótki opis zdarzenia. Dzień później znalazłem na stronie Fb zdjęcia i opis wypadku mającego miejsce gdzieś na Śląsku, w którym czołowo zderzyły się dwa motocykle i to z takim samym skutkiem. Czytaj dalej
Podróże
Jędrek – wielozawodowiec
Podczas odwiedzin rodzinnego domu, nasza córcia Małgosia z synkami zaplanowała dla nas wszystkich m.in.wspólny wypad do Zakopanego. Przebywali tam jej, a poprzez nią i nasi znajomi z Fundacji Kultury Tatrzańskiej działającej w Chicago. Przyjechali do Polski aby wziąć udział w warsztatach i we wspólnych występach zaprzyjaźnionych zespołów regionalnych kultywujących tradycje kultury tatrzańskiej. Głównym punktem programu realizowanego w Zakopanem było zwiedzanie obiektów związanych z kulturą ich przodków oraz udział w przeglądzie zespołów regionalnych jaki odbywał się w Chochołowie. W tym właśnie czasie mieliśmy tam dojechać, aby się z nimi spotkać i uczestniczyć w ich zajęciach. Po dość długich domowych deliberacjach zdecydowaliśmy się na ten wspólny wyjazd. Jeszcze nie mieliśmy takiej okazji, aby całą naszą rodziną (bez zięcia pozostałego w Chicago) przebywać w jednym czasie, w tak atrakcyjnym miejscu i wspólnie chłonąć kulturę tatrzańską. Tym bardziej, że śpiewy i tańce góralskie są nam dość dobrze znane, a sami też jesteśmy góralami, tylko że nizinnymi, z Gór Świętokrzyskich.
Do Zakopanego dotarliśmy w drugim dniu pobytu zespołu na ziemi swych ojców. Zatrzymaliśmy się przed przepięknie położonym Hotelem Bachledówka w Czerwiennem. Wraz z uczestnikami zajęliśmy miejsca w autokarze martwiąc się o to, co to będzie za wycieczka skoro leje jak z cebra. Pokrótce dołączył do nas przewodnik ubrany stosownie do pogody, ale w sandałkach założonych na przyboś. Kazał mówić do siebie Jędruś. Od razu zauważył, że w autobusie są osoby, których wczoraj nie było. Dokonując podsumowania poprzedniego, wspólnie spędzonego dnia wyjaśnił nam, gdzie wycieczka była i co widzieli jej uczestnicy. Był typem gawędziarza, który używa wszelkich sposobów, aby zainteresować publisię i to zainteresowanie utrzymać jak najdłużej. Reagował więc na próby korzystania przez młodzież z telefonów i innych gadżetów, informując że: On też może każdemu wysłać SMS „ale takiego góralskiego, ciupażką w czółko”.
Gdy przećwiczył z uczestnikami zwroty w prawo i lewo, a mimo tego zauważył, że niektórzy mają trudności z identyfikowaniem prawej i lewej strony, to rzeczowo wyjaśnił:
– Lewa strona, to jest ta strona, po której lewa noga mo duzy palec po prawej stronie”…
Młodzi Przyjmowali te uwagi i objaśnienia ze śmiechem, ale na ogół pozytywnie na nie reagowali.
Podczas zwiedzania starego cmentarza na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem zadziwiał mnie informacjami dotyczącymi nie tylko pochowanych tam ludzi, ale i elementami wiedzy o kulturze, o przewodnikach, taternikach, GOPR-owcach, jak i o miejscowej sztuce ozdabiania nagrobków. W Muzeum Tatrzańskim słuchaliśmy opowieści o dawnym życiu górali, o ich narzędziach pracy, domach i o zasadach ich wznoszenia, a wszystko to mówił językiem prostym i zrozumiałym dla małych dzieci wychowanych przecież w amerykańskich rodzinach polskich górali.
Ponieważ wplatał często opowieści o fragmentach swojego życia , to podczas postoju podszedłem do niego z pytaniem :
– Proszę pana, proszę mi powiedzieć, czy wśród zawodów, które pan wykonywał był również zawód nauczyciela? Pytam, bo ja sam często zmieniałem zawód i do pewnego czasu prześladowało mnie jak fatum jakieś, które dobrze określało moje własne stwierdzenie:
– Co zawód, to zawód … Powtarzałem przy kolejnych zmianach prazy i zawodów, aż w końcu trafiłem na swoje powołanie i ostatnie 25 lat przepracowałem jako nauczyciel. W pańskim sposobie wykonywania swojej pracy przewodnika widzę znane z nauczycielstwa zasady mające prowadzić do tego aby uczeń nie wiedział, że jest poddawany nauczaniu. Informacje są przystępne, relacje koleżeńskie i na luzie… Zupełnie jak w dobrej szkole.
– Po pierwsze, to proszę do mnie mówić Jędruś, a po drugie, to jeszcze nie byłem nauczycielem, ale ostatniego słowa nie powiedziałem. Po trzecie, to podoba mi się to zawołanie: – Co zawód – to zawód. Ja myślę podobnie, ale nie poddaję się i innym to podpowiadam. Rób coś co umiesz, co jest twoją pasją, a przyjdzie czas, że z tego zrobisz sobie sposób na życie…
Nie sposób opowiadać wszystkiego o czym poinformował lub czym rozbawił nas Jędrek. Powiem tylko, że jego spotkanie z młodymi podobało się również zarządowi fundacji, bo po pokazie śpiewów i tańców góralskich w Chochołowie nasz Jędrek został wyróżniony medalem Ambasador do Świata, przyznawanym jako tytuł honorowy zasłużonym w kultywowaniu kultury ludowej Podhala.
Moi znajomi zakończyli już podróż po regionach gdzie kultywowana jest kultura góralska. Zważywszy na przebogaty program zajęć integracyjnych i występów udokumentowany ogromną ilością zdjęć oraz filmów należy sądzić, że tradycja wśród naszych amerykańskich górali będzie kultywowana i nie ma obaw o jej przetrwanie
Brama weselna w górach
Pisałem już kiedyś KLIK o starym zwyczaju organizowania nowożeńcom w drodze do kościoła tzw. bramy. Nie wszyscy to akceptują, ale zwyczaj wciąż trwa, a organizatorzy jednak zabierają ze sobą butelki wódki aby wykupić się z kłopotu. Wspominam tamtą opowieść dlatego, że przed paroma dniami uczestniczyłem w takim wydarzeniu. Było to w górach, w okolicy Zakopanego. Jechałem autobusem, który przewoził zespół młodych tancerzy z Fundacji Kultury Tatrzańskiej w Chicago, odbywających podróż szlakiem swoich góralskich przodków w Polsce. Odwiedzą także „Łukiem Karpat” podążając – rejony o podobnej kulturze w Rumunii i Ukrainie.
W pewnej chwili na podjeździe pod stromą górkę pojawił się weselny korowód, w którym było kilka powozów konnych i spora liczba samochodów. Wyglądało to bardzo malowniczo, zwłaszcza dla ludzi z równin, albo i z gór, ale nie tak wysokich jak Tatry. Nasz przewodnik Jędruś natychmiast zareagował podpowiadając kierownikowi wycieczki zorganizowanie tak na chybcika weselnej bramy. Odpowiedź była błyskawiczna. Decyzja do kierowcy: Zajeżdżoj! Autobus zagrodził drogę orszakowi weselnemu, a uczestnicy wycieczki wysypali się na szosę z aparatami fotograficznymi lub innym sprzętem. Nasi artyści zaśpiewali:
Górole, Górole
Góralska muzyka
Cały świat obejdzies
Ni ma takiej nika…
Młode głosy sprawiły, że śpiew niósł się daleko.
Weselnicy nie pozostali nam dłużni i w tym samym stylu odpowiedzieli nam śpiewem jakiejś innej góralskiej przyśpiewki. Odśpiewali nasi: Hej tam spod Tater, spod siwych Tater… Zrobiło się miło i przyjaźnie gdy przystąpiliśmy do składania młodej parze życzeń, ale nie mogliśmy przedłużać tego nieoczekiwanego spotkania bowiem auta jadące za nami zaczęły się gromadzić za autobusem, a ich właściciele wychodzili zobaczyć co się dzieje.
Dla nas było to spore przeżycie i to nie tylko folklorystyczne.
Po powrocie do domu obejrzeliśmy udostępniony na Facebooku filmik wykonany aparatem telefonicznym przez woźnicę powozu wiozącego parę młodą. Wynika z niego, że i dla nich było to miłe spotkanie
FILM
Czy wszystko skończyć się musi?
Dwumiesięczny – bez mała – pobyt w Chicago dobiegł końca. Dość intensywnie przeżywany czas został udokumentowany na paru tysiącach zdjęć i kilku filmikach, które wymagają teraz odpowiedniego posortowania i zapisania według kolejności zdarzeń, aby móc do nich sięgać w każdym czasie. To na wypadek, gdyby pamięć nie nadążała za potrzebą snucia opowieści dla bliskich sercu i znajomych tak w Realu jak i na blogu. Do niektórych przeżywanych tam wątków będę jeszcze wracał, gdyż uważam, że warto dzielić się przemyśleniami, z których coś wynika.
Dzisiaj o powrotach, które mają raczej smutne konotacje, bo to jednak są rozstania pozostawiające sporo pytań w głowach tych, którzy się rozstają. Nie wiemy na jak długi czas się żegnamy i czy w ogóle się jeszcze spotkamy. W każdym razie uważam, że ktoś mądrze napisał, a ktoś inny wyśpiewał w piosence ; http://www.janwolek.com/tak_mlodo_jak_teraz.html
Już było: „Jakoś to będzie”
Już było: „Życie przed nami”
Tak pędzi się wciąż w obłędzie
Bo czuje się w słowach dynamit
Kiedy z pamięci wyszperasz
Ten frazes ukochany
Pamiętaj – tak młodo jak teraz
Już nigdy się nie spotkamy …
W relacjach z dorosłymi dziećmi to przesłanie Jana Wołka ma jeszcze bardziej wymowne zastosowanie.
Gdy planowaliśmy terminy wyjazdu nasza córka powiedziała: – Nie obawiajcie się problemów zdrowotnych, bo o wiele od was starsi ludzie podejmują takie wyzwania i to z wielką radością. Przyjeżdżajcie, pobędziemy razem i sami zobaczycie jak my tu żyjemy. Pisałem już o tym w relacjach bezpośrednich. Każde spotkanie z ludźmi, przebiegające na gruncie pracy zawodowej córki, czy na gruncie prywatnym z jej przyjaciółmi i znajomymi była dobrą okazją do takich obserwacji. Teraz wiemy jak oni tam są zajęci, jak zaplątani w terminy, jak gonią, aby zdążyć z pracą zawodową, z życiem rodzinnym, które dostarcza wiele okazji do sprawdzenia się w tym zdążaniu i nadążaniu, czy z życiem towarzyskim wreszcie. Nie zawsze są to radosne przemyślenia. Rodzice mają jednak inne spojrzenie na emigracyjną rzeczywistość swoich dorosłych dzieci. Zawsze wydają się na miejscu porównania z tym, co ich rówieśnicy osiągnęli w tym samym czasie w Polsce. Tu przecież powstały zupełnie inne warunki od tych jakie panowały w czasie, gdy nasze dzieci wyjeżdżały. Wszyscy znamy liczne przykłady osiąganych w Polsce bardzo pozytywnych karier rówieśników naszych dzieci, zwłaszcza gdy mogli liczyć na mieszkanie u rodziców, czy też samodzielne zdobyte dzięki pomocy rodziny, a nie musieli kupować mieszkań, czy domów na kredyt i spłacać ich wraz z niebotycznymi odsetkami.
Nasi młodzi, będący jednak już w połowie życia, najczęściej nie mają jednak wyboru wobec wyborów jakich kiedyś dokonali – czasem z naszym, ich rodziców udziałem. Już nie czas myśleć o powrotach i rozpoczynaniu tu życia na nowo. Dzieci tam chodzą do szkoły i między sobą najczęściej rozmawiają po angielsku. Tam zdobywają przyjaciół, a osiągając sukcesy w nauce nabywają jakieś kwalifikacje, które zdeterminują ich przyszłe życie…
Kto ma takie dzieci, ten wie o czym ja piszę. Wychowujemy wszak dzieci nie dla siebie ale dla świata, prawda? One już samodzielnie walczą o swoje miejsce na ziemi realizując własne marzenia. My, niezależnie od własnych ocen i przemyśleń, mieliśmy sposobność przyglądania się pracy naszej córki i rozmawiania z ludźmi, których tam spotykaliśmy. Wszyscy gratulowali nam ”taakiej córki”, która stała się dobrym duchem instytucji. To jej zasługom przypisuje się poprawienie atmosfery medialnej wokół muzeum i ożywienie jego działalności. Byliśmy oczywiście wdzięczni tym ludziom i oczywiście że dumni z osiągnięć naszego dziecka.
Wyjeżdżaliśmy uspokojeni o tym co na dzisiaj osiągnęły nasze dzieci, jak i o ich przyszłość, która może okazać się jeszcze bardziej owocna i stabilna zarazem. Pożegnanie w domu, a później na lotnisku miało już spokojniejszy niż podczas poprzednich pożegnań przebieg, chociaż swoją porcję emocji posiadało. Może dlatego całonocny przelot na trasie Chicago- Berlin odbyłem bez spania oglądając w monitorku umocowanym w oparciu fotela siedzącego przede mną pasażera dwa nieme filmy. Nieme, gdyż specjalnie nie włączyłem sobie fonii starając się zrozumieć z gry aktorów treść i sens ich fabuły. W pierwszym z nich jakaś pani pracująca jako masażystka wykonująca usługi w domach klientów i z mozołem taszczyła do nich leżankę z kompletem potrzebnych akcesoriów starała się urządzić sobie długie, szczęśliwe życie. Bez sukcesów zresztą. W drugim moja ulubiona od czasów młodości Shirley MacLaine, tu jako babcia próbowała wyprowadzić na prostą drogę życia swoją wnuczkę Cameron Diaz. Tu był pełny sukces. Okazało się, że związek pomiędzy siostrami, u którego podstaw leżał obok DNA jedynie ten sam rozmiar butów – szpilek oczywiście, udało się uratować. Tytuł polski „Siostry”, a w wersji oryginalnej „W jej butach” – Szczerze polecam każdemu widzowi.|
Na lotnisku w Krakowie wpadłem w objęcia drugiej córki Ani, która z rodziną czekała na nasz przyjazd. Wspólna niedziela, to okazja na wspólnego udziału we mszy świętej w Łagiewnikach, gdzie modlono się w intencji małżeństw i rodzin. Tuż przed wejściem do sanktuarium, przed Bramą Miłosierdzia moja Ania spotkała znajomego, a po krótkiej wymianie zdań przedstawiła mnie podobnie jak czyniła to moja Małgosia: – Pan pozwoli, to jest mój osobisty tatuś. Nic w tym szczególnego, prawda? A jednak ten pan powiedział: – Powinien pan być dumny z takiej córki jak pani Ania – zupełnie podobnie jak czynili to znajomi córki w Chicago. Zawsze odpowiadałem nie kryjąc wzruszenia, że jestem bardzo dumny i że serdecznie dziękuję Bogu za tak życzliwych ludzi jacy pojawiają się na drodze moich dzieci.
Dzisiaj gdy dojechałem z Krakowa do domu napisałem na Fb komunikat: Dojechaliśmy.
Pozdrawiam.
Wkrótce pojawił się komentarz Ani:
– Welcom home!! Odpowiedziałem na gorąco”
– Dzięki ANIIU. Pan Bóg obdarzył nas dwoma córkami, które bardzo pomogły w tej wyprawie. Jedna podwozi, druga odbiera z lotniska, to tak jakby z jednych ramion wpadać w drugie. Dziękujemy. Odpowiedź nadeszła po chwili:
– „bo tylko miłość życiu daje smak”- to podśpiewywana piosenka Maryni, z Rancza;)
Znajdę tę piosenkę i nauczę się na pamięć – brzmiała moja odpowiedź.
– To serialowa piosenka 🙂 razem obejrzymy 🙂
Z Małgosią porozmawialiśmy na czacie FB. Równie serdecznie.
NIC się nie kończy, a co najwyżej zmienia formę…
Bal letni Muzeum Polskiego w Ameryce
Znam to muzeum już co najmniej od 20 lat, czyli od czasu kiedy nasza córka zaczęła tam pracować w charakterze bibliotekarki. Znam pracujących tam ludzi i oni mnie znają jako ojca Małgosi, czy też jako wolontariusza, który okresowo, przy okazji odwiedzin córki bywał tam i udzielał się zwłaszcza w bibliotece. Znałem też od dawna rangę wydarzenia jakim był i jest nadal organizowany zawsze z wielkim pietyzmem Bal Letni, będący zarówno wydarzeniem kulturalnym dla ludzi będących przyjaciółmi Muzeum, jak i wydarzeniem promocyjno biznesowym. Wiedziałem, że spotkania chicagowskiej elity polonijnej, do których dochodziło na balu zawsze owocowały nowymi deklaracjami wsparcia i pomocy pozwalającej choć w części złagodzić problemy finansowe i kreślić nieco jaśniejszą przyszłość tej zasłużonej dla kultury polskiej instytucji. Nigdy nie myślałem o sobie w kategoriach uczestnika takiego balu aż wreszcie, w tym roku otrzymaliśmy zaproszenia do uczestnictwa i mogliśmy przyglądać się wszystkiemu z bliska. Dzięki temu mogę dzisiaj powiedzieć: – A ja tam byłem, czerwone wino piłem, przepyszny obiad w towarzystwie uroczych ludzi spożyłem i nawet tańczyłem – co wydawało mi się wcześniej wręcz niemożliwe. – Te moje ciężkie nogi ledwo mnie noszą... narzekałem gdy tylko rozmowa schodziła na temat zdrowia. Gdy jednak zobaczyłem tańczących, to nie mogłem się oprzeć pokusie i poszliśmy z żoną sprawdzić te nasze nogi. Test wypadł pomyślnie, więc czemu by nie skorzystać z okazji, tym bardziej, że do tańca przygrywała orkiestra znanego i cenionego w Chicago pana Antoniego Kawalkowskiego, a repertuar granych utworów bardzo nam odpowiadał. Grą Mistrza zachwycaliśmy się już w czasie obiadu, gdyż podchodził do poszczególnych stołów i spełniał życzenia gości grając znane utwory solo na skrzypcach przy akompaniamencie pozostałych członkow orkiestry. Przy naszym stole uchwalono oddanie decyzji o wyborze utworu w nasze ręce, jako seniorów i szmaragdowych jubilatów zarazem. Wybraliśmy słynną arię ze „Skrzypka na dachu”, która pozwoliła zaprezentować Mistrzowi klasę swojej wirtuozerii, a nas wprawić w zachwyt i skłonić do podśpiewywania znanych wszystkim słów od których wiele by zależało: – Gdybym był bogaty… https://www.facebook.com/groups/403534266422230/
Po obiedzie nastąpił czas oficjalnych powitań, przemówień wybitnych gości i gospodarzy, podziękowania, na wręczanie wyróżnień i nagrody głównej noszącej oryginalną nazwę Nagrody Ducha Polskości, którą tym razem wyrożniono Polsko Amerykańską Izbę Handlową – co może jest symbolem czasu? Kto wie?
Oto jedna z licznych medialnych relacji z tej części uroczystości:http://wiadomosci.com/nami-doroczny-bal-letni-muzeum-polskiego-ameryce/
Wszystko było pięknie zorganizowane i przebiegało w przyjaznej, niemal rodzinnej atmosferze. My, przedstawiani jako rodzice pani dyrektor Małgorzaty, a przy okazji jubilaci obchodzący 45 lecie swojego małżeństwa byliśmy traktowani nad wyraz życzliwie i bardzo przyjaźnie. Świętowanie szmaragdowej rocznicy rozpoczęte na balu, trwało jeszcze dni kilka, a swoją kulminację miało w dniu 5 czerwca na zamówionej specjalnie mszy świętej odprawionej w kościele na Trójcowie. Było nam bardzo miło spędzać tak ważne chwile w kręgu rodziny i przyjaciół Małgosi, którzy są również naszymi przyjaciółmi. Tą drogą składam im wyrazy wdzięczności i serdecznie pozdrawiam.
Spotkanie na lunchu…
Panią Betty poznaliśmy przed wielu już laty. Opisywałem tu kiedyś lunch w stylu Hawai, na którym występowaliśmy w strojach z elementami ubioru hawajskiego, albo przynajmniej w barwnych naszyjnikach z kwiatów. Do dzisiaj pamiętam część ludzi jakich tam spotkałem, rozmowy tam prowadzone i świetną zabawę, chociaż nie byliśmy na całości przygotowanego perfekcyjnie spotkania. Zapraszam do tamtych relacji: https://tatulowe.wordpress.com/2009/07/28/hawajskie-spotkanie/
Tym razem było inaczej.
Przypadkowy telefon pani Betty wykonany do domu Małgosi odebrała żona. Wzajemne przedstawianie przerodziło się w dłuższą i serdeczną rozmowę, która zakończyła się propozycją spotkania na lunchu właśnie, po to aby swobodnie porozmawiać i pobyć ze sobą. Panie doprecyzowały daty i w uzgodnionym dniu przed nasz dom zajechał biały Mercedes (taki jak mój, ale znacznie młodszy i w innej klasie). Zabraliśmy ze sobą chłopców Małgosi i podjechaliśmy pod młody wiekiem lokal Fogo de Chao – Brazylian SteakHouse w Rosemont. http://fogodechao.com/
Wnętrze lokalu było dość ciemne i bardzo ciekawie zaaranżowane. Oczy szybko dostosowujące się do natężenia światła dostrzegły nowe dla nas, a interesujące akcenty. Obsługę stanowili panowie o urodzie typowej dla Indian . Ciemna cera, kruczoczarne włosy i ubiory w stylu gauchos złożone ze spodni typu „pompki” jak je nazywaliśmy, koszuli z zawiązaną pod szyją czerwoną apaszką i coś na kształt kamizelki. Zajęliśmy zaproponowany stolik i wysłuchaliśmy powitania oraz informacji o zasadach funkcjonowania lokalu. Każdy z nas otrzymał dwubarwny żeton z instrukcją aby obok nakrycia eksponować właściwą jego stronę. Czerwona zawierała napis: „No thanks” i dawała wytchnienie od biegających wśród stolikow gauchos oferujących prosto z rożna różne gatunki mięs odcinane bardzo ostrymi i długimi niczym maczety nożami. Zielona strona żetonu stanowiła zaproszenie sformowane w napisie: „Yes, Please” i wtedy kelnerzy jeden po drugim zjawiali się jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Mieliśmy zatem możliwość poznania nieco egzotycznej kuchni poczynając od oferty baru sałatkowego, poprzez dania główne aż po desery. Trzeba jednak powiedzieć, że nie tylko po wrażenia smakowe tam zawędrowaliśmy. Wspominaliśmy to dawne spotkanie w stylu hawajskim i dopytywaliśmy się o los ludzi tam poznanych, prosiliśmy o informacje na temat realizacji życiowych pasji pani Betty zaangażowanej w wiele projektów społecznych realizowanych na zasadzie wolontariatu, o sukcesy jej chóru, w działalność którego mocno się angażuje, a także o wiele innych spraw. Urocza rozmówczyni odpowiadała nam na zadawane pytania, a przy okazji na zasadzie dygresji poszerzała swoje opowieści o wrażenia z wielu podróży do Brazylii oraz Argentyny gdzie poznawała kulturę no i kuchnię tamtych krajów. W trakcie pobytu w lokalu robiłem zdjęcia, a przy wyjściu poprosiliśmy jednego z gauchos o wspólne zdjęcie, na co przystał bez zastrzeżeń. Będę mogł je udostępnić dopiero po powrocie do kraju. W drodze powrotnej mieliśmy okazję posłuchać pięknej muzyki dobiegającej z pokładowego radia. Na moją uwagę, że nagranie przypomina mi niegdysiejsze koncerty noworoczne muzyki Sztrausa nadawane niegdyś przez TVP wprost z Wiednia, pani Betty odpowiedziała:
– Tak, to jest muzyka Straussa. Wraz z mężem byliśmy wielokrotnie na takich koncertach, a zarazem balach organizowanych jeszcze w pałacu należącym do rodziny Jego Cesarskiej Mości. Były perfekcyjnie przygotowane i prowadzone. Dbano o każdy szczegół i wszyscy czuli tam powiew wielkiego świata i to sięgających samych szczytów europejskiej i światowej elity. Tamte czasy bezpowrotnie minęły. Dzisiaj tamte bale są tylko wspomnieniem zanikającego świata…
Dojechaliśmy szybko na miejsce i opowieść pani Betty musiała być przerwana. Dziękując za to spotkanie, za świetne jedzonko, opowieści różnej treści, w czasie których przewędrowaliśmy wspólnie kawał świata usłyszałem…
– To ja panu dziękuję za pomoc jakiej udzielił mi pan w czasie przygotowania wystawy katyńskiej w Polskim Muzeum w Ameryce. Mieliśmy wtedy bardzo napięte terminy i pańska pomoc okazała się bezcenna…
– Bardzo lubię takie niespodzianki – odpowiedziałem z trudem, bo zapomniałem na chwilę języka w gębie. Małgosia prosiła o wsparcie, mówiła jakie to ważne i że splecione terminami z innymi projektami
o podobnej treści, no i że Pani za tym stoi organizując i finansując przedsięwzięcie. Bardzo się cieszę, że mogłem z oddali w tym uczestniczyć…
Do zobaczenia na muzealnym balu. Do miłego spotkania…
Podróż za wielką wodę
Minęło siedem lat od ostatniego pobytu w domu naszych dzieci Małgosi i Mariusza. Widywaliśmy się w tym czasie w Polsce przy różnych okazjach służbowych i rodzinnych, no i poprzez Skypa, ale to przecież co innego niż wspólne zamieszkiwanie. Decyzja aby nadrobić zaległości i wyskoczyć na parę tygodni z okazji Pierwszej Komuni wnuka Tomasza zrodziła sie wkrótce po ustaleniu terminu tej podniosłej uroczystości. Nie była to łatwa decyzja. Oboje zapracowaliśmy sobie na szereg dolegliwości, które należało brać od uwagę. Ostatecznie przekonały nas słowa Małgosi:
– No już bez przesady z tym wiekiem i chorobami. My gościmy tu panią odznaczaną przez wielkich tego świata, która przybyła z Polski mimo, że liczy sobie 100 lat, a wy macie obawy? Proszę to skonsultować z lekarzem, wykupić polisę od nagłych, a nie spodziewanych, zabrać zapas leków i meldować się u nas…
Ostro zabraliśmy się za załatwianie wiz, później biletów i tysiąca różnych spraw. Termin początkowo wydający się dość odległym w nawale rozjazdów i różnych załatwień stawał się coraz bliższym. Wreszcie nadejszła ta wiekopomna chwiła… jak mawiał pan Pawlak. Pojechaliśmy wpierw do córki Ani do Krakowa, aby skoro świt zameldować się na lotnisku w Balicach. Bez ich pomocy nie bylibyśmy w stanie zrealizować zamierzenia.
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg wspaniałe widoki daje. Tak było i tym razem, Gdy Piotruś nawijał kilometry na obwód kół w swoim samochodzie ja robiłem zdjęcia zasnutym poranną mgłą łąkom, wzgórzom i dolinom jakie mogliśmy podziwiać z okna samochodu. Gdy do tego pokazało się wschodzace na czerwono słońce, to już radość była pełna.
Odprawa przebiegła sprawnie i po krótkim grzaniu silników polecieliśmy w stronę Berlina. Miałem kolejną okazję popatrzeć na naszą piękną Polskę prezentującą archaiczną ( w porównaniu z Niemcami) strukturę agrarną ale za to jak urokliwą. Kwitnące właśnie rzepaki pięknie kontrastują z zielenią zboż i beżowo wyglądajacymi polami świeżo zaoranej gleby. Znacznie barwniej to wygląda niż w Niemczech. Mój aparat uwiecznił kolejne widoki, które będą przypominać tę wyprawę i czynione poczas niej obserwacje i przemyślenia.
Lot do Berlina trwał póltorej godziny. Przemarsz na inną stronę lotniska gdzie był odprawiany samolot do Chicago wymagał trochę gimnastyki, ale wszystko wraz z odprawą nie trwalo długo. Nawet wejście do szeroko kadłubowego samolotu odbyło się tuż po zajęciu miejsc przez pasażerów biznes clas. Tym razem nie mieliśmy szczęścia do miejsc przy oknie. Siedzieliśmy po środku, tuż przed toaletami, za młodym małżeństwem z młodym dzieckiem na rękach i na wysokości skrzydeł. Było tak głośno, że nawet słuchawki od telewizorka umocowanego w oparciu foteli przed nami nie dawały szans na wyciszenie odgłosu silników, no i płaczu dziecka, któremu wyraźnie nudziła się tapodróż. Na szczęście dziewczynka pozytywnie reagowała na nasze zabawianie i okresowo wyciszała swoje żale. Miło było obserwować zainteresowanie stewardes młodą rodziną i pomoc jaką jej udzielały uśmiechnięte nie tylko służbowo panie.
Ponad 9 godzin lotu do Chicago, to wyczyn nie mały, a gdy dodamy do tego przelot z Krakowa i odprawę w Berlinie, to mamy całe 12 godzin tortury zwłaszcza dla pośladków i kręgosłupa. Cóż, miłość wymaga poświęceń. Daliśmy radę, jak to się teraz powiada.
Chicago przywitało nas chłodem wynikającym z silnego wiatru, co – nomen omen, nie jest czymś dziwnym w tym „Wietrznym mieście” jak go od lat nazywają. Współczująco myśleliśmy o naszych dzieciach i wnukach biorących udział w paradzie z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, jaka odbywała się w tym samym czasie w centrum Chicago. Miłość wymaga poświęceń, więc chłopcy z mamą maszerowali wraz z załogą Polish Museum of America, a zięć uczestniczył w paradnym przejeździe motocykli trasą pochodu w ramach swojego klubu Sokół Riders. Przywitaliśmy ich dopiero po zakończeniu ceremonii – nieco zmarzniętych , ale szczęśliwych.
Odblaski mogą uratować nam życie
Rozmowa: Nie robisz łaski… Noś odblaski
Od 1 września 2014 r.piesi poruszający się pod drogach poza terenem zabudowanym powinni posiadać elementy odblaskowe. Czas wprowadzenia nowej zasady był udany, bo to i dzień coraz krótszy, a zatem już wcześniej będzie ciemno. Spóźnione powroty do domu będą bezpieczniejsze, a i kierowcy nie będą musieli jeździć z twarzą przyklejoną do szyby. Czytaj dalej
Bądź gotowy, okazja nadejdzie
Uczyłem w szkołach średnich między innymi przedsiębiorczości i stąd pochodzą wyłapywane przy różnych okazjach sentencje, czy też wypowiedzi ludzi, którymi starałem się posługiwać w kontaktach z młodzieżą, jako argumentem przemawiającym do ich wyobraźni. W ten sposób wszedłem m.in. w posiadanie fragmentu wywiadu jakiejś znanej w kraju aktorki (nie zapisałem niestety nazwiska, ani tytułu gazety, która to zamieściła). Oto on:
– Aktorka: …80 proc. problemów rozwiązuje się sama. Wszystkie ważne wydarzenia w moim życiu nastąpiły z powodu innych. Ktoś nie mógł, ktoś nie chciał i wtedy padała oferta dla mnie. Trzeba zatem czekać na taki moment. Zbierać latami siły, uczyć się cierpliwości i czekać na szansę, a wtedy brać ja i starać się sprostać oczekiwaniom…
Dla wątpiących i niecierpliwych dodawałem jeszcze opowieść o wykształconej w Polsce jakiejś młodej pani reżyser, która w USA …sprzątała teatr. Podczas jakichś rozmów personelu ośmieliła się zabrać głos i przedstawić swój sposób rozwiązania dyskutowanego problemu. Nastąpiła wtedy chwila ciszy, po której ktoś znaczący powiedział słynne : – You do it, czyli zrób to!!! Powiedz czego potrzebujesz i do roboty! Nie trzeba dodawać, że ta sytuacja odmieniła dotychczasowe życie młodej pani zatrudnionej w charakterze konserwatora powierzchni płaskich. Dlaczego akurat o tym piszę dzisiaj swą kolejną opowieść? Już spieszę z wyjaśnieniami:
Od zawsze byłem zbulwersowany doniesieniami o kwalifikacjach ekspertów Komisji Macierewicza. Jeden obserwował za młodu eksplozje w stodołach i nabył w ten sposób kwalifikacji, które później rozwinął, a teraz miał szansę zająć się eksplozją w samolocie. Inny dużo latał samolotami i miał okazję obserwować przez okno skrzydła i silniki samolotów dzięki czemu zdobył nowe kwalifikacje. Czekał długo, ale się doczekał. Przyjął nadarzającą się ofertę i starał się sprostać oczekiwaniom. Bardzo się starał! Ponieważ zasada przestrzegana przez nasze babcie, a głosząca: Siedź w kącie, znajdą cię! przestała już działać, to postanowiłem pomóc losowi i trochę wypromować siebie. Otóż, już osiem razy byłem w USA i do tego często z międzylądowaniem w Dusseldorfie, Pradze, Wiedniu, Zurychu. Dlatego uważam, że mam spore doświadczenie i wiedzę w zakresie znajomości budowy skrzydeł samolotów i ich zachowania się podczas lotów. Szczególnie, że często otrzymywałem miejsca przy oknie i nad skrzydłem właśnie. Lecąc po raz pierwszy z Pragi do Nowego Jorku miałem nieprzyjemność podróżowania samolotem TU 104,( a może TU 114 ),do którego wsiadało się po skrzydle samolotu, z którego na płytę lotniska kapało paliwo. Leciałem ściśnięty jak ogórek w beczce i martwiłem się czy doleci. Doleciał.
Jestem też inżynierem, co prawda nie mam kwalifikacji konstrukcyjnych, a nawet związanych z obróbką metali, ale zawsze co inżynier, to inżynier. Tytuł magistra też posiadam. Mam dużo czasu, jako że jestem na trzecim roku emerytury i szukam sobie dodatkowych zajęć, aby przydać się komuś i do tego trochę ( ale bez przesady, bo może być sporo) zarobić. Oczekuję propozycji, a przynajmniej dowcipnych komentarzy.
Długa droga od krzemienia do krzemu
Podczas wakacyjnych, rodzinnych podróży po kraju spełnialiśmy ochoczo plany naszych dzieci, które chciały zapoznać się i pokazać swoim dzieciom i nam przy okazji miejsca związane z początkami państwowości polskiej. Byliśmy zatem w Poznaniu gdzie historia uwieczniona w Katedrze Poznańskiej na Ostrowie Tumskim, Starym Rynku i w paru jeszcze miejscach przemawiała do naszej wyobraźni lepiej niż podręczniki historyczne. Później Gniezno, Pola Lednickie ze swoją Bramą Rybą i … Kolejna wyprawa, to Kraków, historyczna stolica Polski, do zwiedzania którego nasi amerykańscy wnukowie byli odpowiednio wcześniej przygotowani przez czytanie im na dobranoc legend związanych z Krakowem i Wieliczką. Tunio nawet przywiózł ze sobą pięknie wydaną książkę pod tytułem Legendy Krakowskie, w której umieszczono legendy o smoku wawelskim, o hejnale, o dwóch wieżach Kościoła Mariackiego, o Lajkoniku, gołębiach z krakowskiego rynku, o Wawelu, a także o pierścieniu Świętej Kingi i o Kopalni Soli w Wieliczce. Książeczka zaopatrzona była w mapę Starego Miasta w Krakowie, na której naniesiono miejsca opisane w legendach.Gdy na dobranoc czytałem wnukom te legendy, to przy okazji wyjaśnialiśmy sobie różne szczegóły z planowanej wycieczki, co korzystnie wpłynęło na odbiór późniejszych wrażeń, oraz więzi pomiędzy nami.
Piękny jest Kraków, piękna jest też kopalnia Soli w Wieliczce i czas tam spędzony był wykorzystany z maksymalnym pożytkiem dla naszych milusińskich, ale i dla nas, ich rodziców i dziadków, którym wcześniej jakoś nie po drodze było odwiedzenie tych wszystkich miejsc.
Czy tylko miejsca związane z historią są godne odwiedzenia?
Ja uważam, że nie. Istnieje mnóstwo miejsc o mniejszym nagromadzeniu śladów historii, ale również ważnych dla zbudowania więzi ze stronami rodzinnymi.
„Nie ma Ojczyzny bez Kielecczyzny” – hasło lansowane przez lokalną gazetę w czasach mojej młodości zapadło mi w pamięć na tyle skutecznie, że wróciłem tu, aby żyć w miejscu gdzie żyli i wydeptywali ziemie moi przodkowie. Zaproponowałem więc krótkie wypady do miejsc blisko położonych, a ciekawych dla nas i atrakcyjnych dla naszych milusińskich. Po różnych deliberacjach wybraliśmy się na zwiedzanie Ziemi Ostrowieckiej trasą Ujazd ze słynnym zamkiem Krzyżtopór, Opatów – Kolegiata, trasa podziemna, Krzemionki Opatowskie ze zwiedzeniem Kopalni krzemienia pasiastego z czasów wczesnego kamienia łupanego, Ćmielów z fabryką porcelany, no i pobyt w Bałtowie, gdzie funkcjonuje ogromny Park Jurajski. Po cichu miałem również nadzieję na to, że uda mi się wpaść całą zgrają do Zochcina, gdzie swoją piękną działalność prowadzi Siostra Małgorzata Chmielewska. Niestety, jak to bywa w życiu, a zwłaszcza gdy w grupie są małe dzieci przygotowania do wyprawy trwały zbyt długo, a w związku z tym początkowe punkty programu przesuwaliśmy na koniec – jak się zdąży …I nie zdążyliśmy, niestety. Pierwszym odwiedzonym miejscem były Krzemionki Opatowskie. http://www.sandomierskie.com/kraj/swietokrzyskie/krzemionki.htm
Krzemionki Opatowskie. Kopalnie sprzed kilku tysięcy lat Zespół kopalń krzemienia pasiastego w Krzemionkach Opatowskich jest jednym z najciekawszych tego typu obiektów na świecie. Wyjątkowość tego miejsca wynika z doskonale zachowanych zagłębień poszybowych, a szczególnie podziemi kopalń, które pomimo upływu kilku tysięcy lat zachowały się w prawie nie zmienionym stanie – czytamy w cytowanym tekście.
Nigdy tu wcześniej nie byłem, bo tak się jakoś układało. Po zobaczeniu całego obiektu, który dopiero przed paru laty odpowiednio zagospodarowano turystycznie, pomyślałem:
– Może i dobrze się stało, że dopiero teraz tu jestem?
Gdy czekaliśmy w wielkim upale na kolejność grupowego wejścia z przewodnikiem do kopalni mieliśmy czas na zwiedzenie klimatyzowanych zabudowań i przyjrzenie się zgromadzonym tam eksponatom z epoki. Imponujące wydało mi się to świadectwo wskazujące na to jak dawne są tu ślady życia i działalności człowieka. Ponad cztery tysiące lat temu żyjący tu ludzie … czynili tę ziemię sobie poddaną, żyjąc tu w pokazanych w skansenie chatach – szałasach raczej. W pozostałym czasie ryli w ziemi w poszukiwaniu jej bogactw, czyli owego krzemienia pasiastego, z którego wytwarzano topory, siekiery, groty do dzid i inne precjoza wędrujące stąd do miejsc położonych w promieniu do 800 kilometrów, gdzie je w naszych czasach znajdowano. Gdy weszliśmy do pięknie zagospodarowanej turystycznie kopalni, to byłem zaskoczony tym z jakim trudem te skarby wydobywano. Proporcja bulw krzemienia do całej masy skalnej koniecznej do usunięcia jest porażająca. Cały ten urobek trzeba było przecież wykuć w skale osadowej i przetransportować na górę, a wszystko chyłkiem, w przysiadzie i w kucki. Przewodnik zapytany o to, czy ówcześni górnicy pracowali niewolniczo, odparł że nie, bo praca związana z wydobywaniem była przekazywana z pokolenia na pokolenie, a więc raczej byłą czynnikiem łączącym osiadły tu lud. Jak było…tego już nikt nie zbada. Współczesność, to wykorzystanie krzemienia pasiastego jako materiału zdobniczego stosowanego m.in. w produkcji pięknej i oryginalnej biżuterii.
Gdy o współczesności mowa, to muszą powiedzieć, że w czasie pobytu w Krzemionkach dotarła ona do mnie w sposób wstrząsowy niejako. Gdy robiłem zdjęcia w pawilonie wystawienniczym, to zdarzyło się, że nasi chłopcy usiedli sobie pod dużym obrazem pokazującym scenę z życia prehistorycznego ludu tej ziemi i zwyczajem współczesnych chłopców zabawiali się smart fonem mamy.
Uderzyła mnie ta okoliczność obrazująca swoistą klamrę spinającej los ludzi skupionych wokół krzemu, głównego składnika krzemienia. Tamtych sprzed 4 tysięcy lat dłubiących w skale i nas współcześnie żyjących, a powszechnie używających wytworów pracy i myśli ludzkiej wykorzystujących również krzem we wszelkich gadżetach elektronicznych takich jak komputer, tablet, czy smartfon. http://pl.wikipedia.org/wiki/Dolina_Krzemowa
Chłopcy nie dostrzegli w tym żadnej rewelacji. Dla nich są to dwa odrębne światy. Może za ich życia nowoczesny materiał jakim jest grafen wyeliminuje krzemień z technologii wykorzystywanych przy wytwarzaniu sprzętu IT?
