Moja rozłąka dobiega końca. Słomiany wdowiec, zgodnie z sugestiami części komentatorów wyrwał się wreszcie z wizytą do swej lubej… jak tylko zaistniały sprzyjające do takiej wyprawy okoliczności. Stało się to możliwe dopiero w miniony piątek, kiedy po lekcjach i po szkoleniu na temat sposobów radzenia sobie ze stresem i wypaleniem zawodowym pojechałem wprost do Buska Zdroju.
Przed wyjazdem uzupełniłem jeszcze paliwo w stacji leżącej przy wyjeździe z mojego miasta i spokojnie, racząc się widokami zachodzącego słońca zmierzałem znaną sobie trasą wprost do celu swej podróży. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć barwiącego się na coraz bardziej intensywne kolory nieba i jeszcze przed całkowitym zmrokiem dotarłem na miejsce. Doba garażowania na dworze przy kilkunastostopniowym mrozie negatywnie wpłynęła na sprawność mojego samochodu. W sobotę miałem nie spotykane od dawna trudności z uruchomieniem samochodu, ale zrzuciłem to na karb spadku pojemności akumulatora, gdyż ostatecznie po uruchomieniu silnika udało się jednak dojechać do kilku sklepów na przedświąteczne zakupy. Samochód wydawał mi się jakoś dziwnie słaby, ale dawał sobie radę mimo oblodzenia. Kolejna noc garażowania w podobnych warunkach budziła mój niepokój, ale tym razem jakoś udało się uruchomić silnik i wyruszyłem w drogę powrotną tak, aby zdążyć do domu jeszcze przed zmrokiem.
Już po przejechaniu kilku kilometrów silnik zaczął prychać, kichać i słabnąć, ale jeszcze pracował w miarę dobrze. Mój niepokój zaczął jednak narastać, gdy silnik zgasł na skrzyżowaniu z drogą uprzywilejowaną. – Co będzie jak nie da się uruchomić, – pomyślałem. Po kilku próbach startu jednak odpalił i pojechałem dalej. Co z tego, gdy nadal przerywał co jakiś czas i znowu gasł. Zatrzymałem się w szczerym polu i już nie udawało się ponowne uruchomienie silnika pomimo podejmowania wielu prób.
– Masz babo placek, – pomyślałem. Co teraz robić? Zamknąć samochód i iść pieszo do najbliższej wsi? Wzywać pomoc drogową? Nawet nie znam numeru telefonu!? Zajrzałem pod maskę silnika szukając jakiegoś wycieku paliwa spowodowanego nieszczelnością wężyków, czy rurek. Nie znalazłem jednak żadnych widocznych przyczyn wyraźnych przerw w dopływie paliwa. Pomyślałem, że może to paliwo kupione przed wyjazdem było jakieś chrzczone i w związku z tym mam ten problem? Przeszukałem bagażnik w poszukiwaniu butelki specjalnego płynu, którego dolewka poprawia pracę silników Diesla w czasie mrozów. Niestety buteleczka widocznie pozostała w garażu. Wróciłem do samochodu, w którym już na szyby zaczął wchodzić mróz. – Co dalej mam robić? – myślałem już gorączkowo. Dopóki jeszcze widno muszę znaleźć rozwiązanie mojego problemu. „Błogo, jak kto ma kogo”. Zadzwoniłem z komórki do siostry i rozwiązanie się znalazło. Szwagier wyjechał w moim kierunku, aby mnie wziąć na hol, a ja próbowałem uruchomić silnik aby jednak ciągnąć w stronę domu. Faktycznie, po wielu próbach udało się. Silnik nie pracował równo, ale po mocnym przegazowaniu ruszyłem jednak z miejsca i nie zdejmując nogi z pedału przyspieszenia ujechałem kilka kilometrów. W tym czasie nadjechał mój wybawca. Pokazałem mu gestami, żeby nawrócił i jechał za mną. Kiedy zatrzymałem się w miejscu dozwolonym, silnik pracował już bez zarzutu. Szwagier dolał mi do zbiornika paliwa płynu poprawiającego pracę silnika na mrozie i po uściskaniu mojego wybawcy postanowiłem jechać dalej uznając, że problem został rozwiązany i już spokojnie dojadę do domu.
Niestety. Po ujechaniu kilku kolejnych kilometrów sytuacja powtórzyła się i już nie udało się uruchomić silnika. Zatelefonowałem więc ponownie i poprosiłem jednak o zaholowanie. – Nie ma sprawy, – odpowiedział Robert.
Czekając na pomoc stałem akurat w niedozwolonym do zatrzymywania miejscu. Światła awaryjne informowały nadjeżdżające stadami z obydwu stron pojazdy o moich kłopotach. Zatrzymywali się przed i za moim samochodem przyglądając się z zaciekawieniem, ale nikt, chociażby poprzez opuszczoną szybę nie zapytał, czy czegoś nie potrzebuję. Minęło mnie w ten sposób kilkadziesiąt samochodów. Gdy wreszcie nadjechała pomoc z ulgą zapieliśmy linę holowniczą i po kilkunastu minutach byłem już pod domem. Do garażu wjechałem samodzielnie, bo silnik znowu zaskoczył. Po chwili byłem już w ciepłym domku i wreszcie poczułem się swojsko i bezpiecznie. Mnie się udało. Byłem blisko domu i miałem do kogo zatelefonować. Miał mi kto pomóc. Wszystko zakończyło się szczęśliwie.
Dlaczego tak szczegółowo opisuję swoją przygodę? Zdecydowałem, że napiszę o niej po to, aby przestrzec kogo tylko można przed najmniejszym nawet zaniedbaniem w przygotowaniu siebie i samochodu do sezonu zimowego. Przed bardzo wielu ludźmi w najbliższym tygodniu staje nie lada wyzwanie, jakim jest dojazd do rodziny na wspólne świętowanie najpiękniejszych ze świąt. Aby nie przeżywać podobnych rozterek samemu oraz nie fundować swoim bliskim ciężkich zmartwień pomyślmy o zmienności warunków atmosferycznych i o zawodności maszyny, którą podróżujemy.
I jeszcze jedno. Nie liczmy za bardzo na pomoc innych kierowców spotykanych na drodze. Telefon też musi być naładowany i posiadać w pamięci numery telefonów ludzi, na których można liczyć w każdych warunkach.